czwartek, 13 maja 2010

Historia pewnego sampla XVI

Miałem przerwę. Przynajmniej powód był dobry - dostałem pracę. Doszły mi nowe obowiązki i…zaniedbałem moje blogowanie o samplach. Po raz kolejny wracam, jak rozpieszczony syn marnotrawny, z kolejną szansą odkupienia win w rękach. Co przynoszę? Eddie’go Kendricksa i jego piosnkę „The newness is gone”.
Eddie był wybitnym artystą - czołowym soulowym piosenkarzem, aranżerem i tekściarzem. Szczyt jego kariery przypada na lata sześćdziesiąte, gdy był liderem słynnej grupy wokalnej The Temtations, która miała potężny wkład w budowę wielkości wytwórni Motown. Przy czym Kendricks nie tylko zajmował się muzyczną stroną zespołu - projektował także ubiór dla pięciu członków zespołu – i to chyba najbardziej kontrowersyjna część jego działalności. Jeśli oglądaliście jakikolwiek występ The Temptations na youtube’te, to zapewne rzuciłyby wam się w oczy marynareczki w pastelowo-cyrkowo-oczojebnych kolorkach, fikuśnie tu i tam wcięte – nawet biorąc pod uwagę „ducha epoki” to i tak nic nie usprawiedliwia tego „przekiczowienia” kreacji.
Koniecznie sprawdźcie także układy choreograficzne The Tematations. Kiedyś, jak widziałem w telewizji występy ze starych festiwali w Opolu i Sopocie, to myślałem, że to co wyczyniali chociażby Zbigniew Wodecki czy Maryla Rodowicz to po prostu jakaś nieudolna parodia stylu obowiązującego wtedy na Zachodzie. Nic bardziej błędnego. Nasi artyści szli równo, noga w nogę, z ze swoimi kolegami po fachu zza „żelaznej kurtyny” – to samo bezguście, cukierkowości i podniosłość tekstów, które z obecnej perspektywy, są przekomiczne.
Mniej zastrzeżeń mam do piosenki Eddie’go „Newness is gone” z albumu „Goin’ up in smoke” z 1976 roku. Jest kiczowata, ale…żeby ktoś dziś choć spróbował nagrać tandetę podobnej jakości – to niemożliwe. Mimo wszystko, wolę tamte czasy.

Jednym z pierwszych producentów, który wpadł na genialny pomysł zsamplowania znakomitej muzycznej inwokacji do tej piosenki, był Akhenaton – raper, producent i założyciel IAM. Jego solowej płyty „Meteque et mat” i kawałka „Bad boys de Marseille (Part II)” nie trzeba przedstawiać. To klasyka klasyki rapu.

Dalej mamy produkcję niejakiego Derica "D-Dota" Angelettie‘a, który swą karierę zawdzięczał współpracy z Puff Daddy’m i Notoriousem. Tutaj zrobił bit dla Nasa do kawałka „Pappa was a playa” z płyty „Lost tapes”. Całkiem udany, hę? Niech wam tylko nie umknie genialność nasowego tekstu – to z pewnością jeden z jego lepszych.

Piosenka Kendricksa wpadła w ucho także samemu Alchemistowi. Wziął sampel z tego samego fragmentu co wyżej wymienieni i znów wyszło dzieło – kawałek „Thieves” z rapem Dilated Peoples i Prodigy z Mobb Deep.

A na koniec polski akcent – utwór „WWA” z mixtape’u „Prosto”, nawiasem mówiąc całkiem ciekawego wydawnictwa. Autorem podkładu jest Czarny z HiFi Bandy. I wiecie co? Jemu też z tej próbki wyszedł hit. Jaki z tego wniosek? Warto samplować „The newness is gone” Eddie’go Kendricksa, bo z niego da się zrobić tylko zajebisty instrumental.

środa, 12 maja 2010

Historia pewnego sampla XV

Ostatnio było miękko – pieściłem was instrumentalnym utworem Grovera Washingtona. Dziś powrócę do prawdziwego funku, z dużą ilością wokalu, trąbkami i pajęczynowej gitarowej mantry. The Bar-Keys – bo tak nazywa się formacja, która stworzyła prezentowany dziś sampel – narodziła się w okolicznościach przypominających mi warunki powstawania „pojednawczego i ciepłego” wizerunku Jarosława Kaczyńskiego. Co ma jedno do drugiego? Zacznijmy od początku. W 1967 roku, w muzycznym mieście Memphis, Otis Redding – cieszący się niejaką sławą piosenkarz soulowy – zebrał zespół z którym wyruszył na tour po Stanach. Niestety, gdy lecieli na koncert do Wisconsin rozbił się ich samolot. Zginął Redding i większość jego zespołu. Przeżyło tylko dwóch muzyków – trębacz Ben Cauley (był w feralnym samolocie!) oraz basista James Alexander (był w innym samolocie). Obaj postanowili, że odbudują zespół. Nie dość, że szybko osiągnęli swój cel, to od razu nagrali swój największy hit – „Soul finger”. Od tamtej pory byli w czołówce amerykańskiego funku, aż do początku lat osiemdziesiątych, kiedy to styl w którym tworzyli wyleciał za burtę mainstreamu. Co ważne, nagrywali nie tylko swoje projekty – byli także muzykami sesyjnymi na płytach innych artystów z wytwórni Stax, takich jak sam Isaac Hayes.
Piosenka „Fightin' Fire With Fire” z albumu „Coldblooded” (1974) też należy do hitów The Bar-Keys. Ma ten funkowy, „wyluzowany” groove - utkany z gitary, basu i perkusji – poprzetykany silnym wokalem Jamesa Alexandra i energicznymi wtrętami dęciaków. Piękna rzecz, a szczególnie fragment (3:05-3:23), który przypadł do gustu paru rapowym producentom.


Pamiętacie czasy Kriss Kross, Shyheima i innych dzieci-raperów? Nowojorczyk Chi-Ali zaczął swoją karierę w 1992 roku, gdy miał 14 lat. Jego debiutancka, i jedyna, płyta „The Fabulous Chi-Ali” zdobyła niewielką popularność w porównaniu z wyżej wymienionymi artystami - nie ma się co dziwić, „Jump” Kriss Kross było jedyne i niepowtarzalne. Słuchanie obleśnych i głupich tekstów wydeklamowanych wysokim dziecięcym głosem nie należy do przyjemności. Przynajmniej dla mnie. Mimo wszystko warto sięgnąć po tę płytę, ponieważ można usłyszeć pierwsze produkcje Juju i Psycho Lesa. Są wyborne! Do nich należy „In my room”, gdzie wykorzystano sampel z wyżej wymienionej piosenki The Bar-Keys. Na koniec dodam, że Chi-Ali skończył tragicznie. Wypadł ze światka rapowego od razu po nagraniu płyty. Było o nim cicho aż do 2001 roku, kiedy został skazany za morderstwo – zabił brata swojej dziewczyny, bo pokłócił się z nim o 300 dolarów…


Kolejnym producentem, który zastosował próbkę z „Fightin' Fire With Fire” był DJ Clyde. Ten producent, członek grupy Assassin (jednego z pierwszych francuskich zespołów rapowych), zasłynął w szerokim świcie głównie dzięki wyprodukowaniu połowy kawałków na płytę Supreme NTM „Paris sous les bombes”, którą już tu wielokrotnie przedstawiałem. Tam też znajdziecie utwór „La reve”. Jest genialny, czyż nie?


Trzecim użytkownikiem tego sampla był legendarny raper i producent z Vancuver Moka Only. Omawianą próbkę wykorzystał w bicie do „Funky rhyme alude” z płyty „Summer notations”. Album ten wydał razem z południowokalifornijskim raperem Nebz Supreme’em jako The Summa Sound Clinic. Jest to bardzo dobra pozycja. Biorąc pod uwagę ogrom kiepskich albumów, z ogranymi chwytami lub chybionymi innowacjami, ten broni się całkiem nieźle. Moka Only robi łagodne i bujające podkłady, do których idealnie pasuje głos i flow Nebz Supreme’a. Doskonały ulepszacz relaksu z piwkiem w wiosenne popołudnie. Posłuchajcie – hip hop jeszcze nie umarł…

środa, 5 maja 2010

Historia pewnego sampla XIV

Jeżeli jesteście naprawdę zmęczeni i chcielibyście ukoić swoje nerwy to koniecznie musicie zapoznać się z dziejami tego sampla. Grover Washington jr. – już samo imię i nazwisko powinno was uspokoić, bo oznacza ono tyle co „smooth jazz”, lub krócej, „pościelówy”. On nigdy nie zaabsorbuje waszej uwagi jakimś irytującym, piskliwym dźwiękiem; nigdy nie będzie walił pięścią w wasze bębenki ani przesterowanym basem, ani mocną stopą; nie obawiajcie się, że zbyt silnie zadmie w waszą trąbkę Eustachiusza. To jest artysta od kołysania do snu, romantycznych kolacji i nocnych maratonów rozkoszy. Oprócz tych zastosowań, można powiedzieć o nim, że inspiruje rzesze rapowych producentów.
Washington – saksofonista, klarnecista i flecista – rozpoczał swą solową karierę na początku lat siedemdziesiątych. Kiedy gros jazzmanów grało funk i raczej czyniło swoje utwory bardziej dynamicznymi, on zwalniał. Komponował długie, rozbudowane i powolne ballady. Stawiał na głębokie, kojące dźwięki. Jego partie solowe były zawsze liryczne-słodkie i łagodne. Został wtedy królem smooth jazzu. Swój największy hit – piosenkę „Just the two of us” – stworzył do spółki z Billem Withersem w 1980 roku. Z pewnością ją znacie, a może nawet wiecie, który polski zespół rapowy ją zsamplował – poszukajcie u korzeni polskiego rapu. Prezentowany tutaj utwór, „Maracas Beach”, pochodzi z jego mniej znanej płyty „Reed seed” wydanej w 1978 roku. Jest liryczny i ma funkowy groove, który tak uwielbiam. Wsłuchując się w niego zobaczycie tropikalną plaże i poczujecie ciepłą, letnią bryzę…W taki dzień jak dziś, to doznanie niezwykle porządne. Jest szaro, a ciśnienie przybija mnie do ziemi…Spróbujcie terapii „gruwerwaszyngtońskiej”. Polecam!



„Maracas Beach” było parę razy samplowane. Ja podaję tu trzy przykłady, ale jestem pewien, że motywy z tego kawałka wykorzystano jeszcze w co najmniej jednym rapowym kawałku (tak, pamięć mnie zawiodła…). Pierwszymi, którzy uczynili z niego użytek byli DJ Broadway i King Tee w bicie do „Down ass loc”. Może pokrótce opisze te postacie. Ten pierwszy był producentem efemerycznym – pomógł temu drugiemu nagrać płytę „IV life” i zniknął. Z Kingiem Tee to zupełnie inna historia. To pionier gangsta z Los Angeles znany już od późnych lat osiemdziesiątych. Właśnie ten człowiek pomógł w karierze The Alkaholiks, a ci z kolei wspierali Lootpack, czyli Madliba – za to należą mu się wielkie podziękowania. Przede wszystkim jednak trzeba oddać mu honory za dwie bardzo dobre płyty – „IV life”(z której pochodzi poniższy utwór) oraz „The kingdome come”. Co ciekawe, muzycznie są bardziej nowojorskie niż g-funkowe, pomimo tego, że drugą wyprodukował w połowie sam Dr. Dre. Sprawdźcie je!



Co to byłby za odcinek HPS, gdyby nie pojawił się w nim ktoś powiązany z Hieroglyphics? Tym razem będzie to zespół Extra Prolific składający się ze Snupe’a (rapera i producenta) i Mike’a G (członka bardziej nominalnego niż rzeczywistego; nie robił bitów, a rapował bodajże w dwóch kawałkach; możecie zobaczy jego facjatę pod koniec teledysku „93’ till” Soul sof Mischief). Obaj panowie oddalili się od supergrupy z Oakland tuż przez wydaniem „3rd eye vision”. W podkładzie do „Act/you fool” z ich drugiej płyty, „2 for 15”, zaloopowali ten sam fragment „Maracas beach” co King Tee. Nie ma się im co dziwić. Tą próbkę wystarczyło zapętlić i już był hit. Nawet nie trzeba było zmieniać tempa. Zachęcam do eksploracji twórczości Extra Prolific - Snupe był dobrym producentem i osobliwym raperem ( ten powolny, lejący się jak rzadkie cisto, flow). Dopiero od nie dawna ich albumy dostępne są w internecie, więc korzystajcie (wyszły w bardzo niskim nakładzie i tylko na kasetach).



Rok po Snupe, w 1997 roku, po utwór Washingtona sięgnął także Lumumba, producent współpracujący z francuskim zespołem La Cliqua, JL i paroma innymi. Sampla, tym razem pobranego z samego początku utworu, użył w genialnym bicie do „Le hip-hop mon royaume” na płytę „Entre deux mondes” Rocca. Raper ów pochodzi z Paryża ale, jak to w przypadku większości francuskich twórców hip-hop bywa, jest synem imigrantów. Z Kolumbii. Karierę zaczynał z zespołem La Cliqua. Później stworzył także trio z dwoma Latynosami z Nowego Jorku o nazwie Tres Coronas. Tak jak poprzednie pozycje, także te warte są poznania. Zapraszam i idę jeść, cześć!


wtorek, 27 kwietnia 2010

Opio,Lebowski, Smerfy i Musorgski

Co łączy Modesta Musorgskiego, Jeffreya Lebowskiego, Smerfy i Opio z Hieroglyphics? Tylko 10 sekund z pierwszego z tych utworów – pomiędzy 33 a 43 sekundą. Kojarzycie?



poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Wspomnienie o Guru

Świat rapu stracił kolejną wielką postać – 19 kwietnia zmarł Keith Elam, znany jako „GURU” (Gifted Unlimited Rymes Universal). Straciliśmy go przedwcześnie - przeżył zaledwie 48 lat – ale zostawił po sobie ogromny i wartościowy dorobek. Kulturze hip-hop poświęcił się w 1987 roku, kiedy założył zespół Gangstarr. Po dwóch latach rotacji w składzie, jego stałym współpracownikiem został DJ Premier. Stworzyli duet, który przeszedł do historii. Zdobyli dwie złote płyty za albumy „Moment of thruth” i „Full clip: a decade of Gangstarr 1989-1999”. Mam oba. Często do nich wracam – nigdy nie zdążą się zakurzyć. Jednak to nie na nich po raz pierwszy usłyszałem charakterystyczny zachrypnięty głos Guru i ten jego powolny, czasem aż ospały, flow. Poznałem go już w 1996 roku, kiedy ojciec kupił jego solowy album - „Jazzmatazz vol. II. The new realisty” - w nieodżałowanym warszawskim sklepie „Digital” (teraz jest tam dom kultury „Smolna”). Pamiętam jak wracaliśmy samochodem do Pionek słuchając tej kasety - „The lifesaver” był pierwszym kawałkiem Guru jaki słyszałem. Zastanawiałem się wtedy po co mój stary kupił sobie coś takiego. Przecież gdy tylko słyszał automat perkusyjny i zapętlony sampel to natychmiast wyłączał radio gwałtownym, ale zawsze celnym, uderzeniem pięści krzycząc: „Co za gówno! Dźwięki fabryki i ktoś coś pieprzy! Wyłącz prąd albo zabierz im komputer i nic ci nie zagrają. Co to za muzyka!? Co to za muzycy!? Nie trzeba nic umieć żeby coś takiego tworzyć”. Tym razem milczał. Dlaczego? Przesłuchaliśmy całą kasetę. Dojechaliśmy do domu. Ojciec wyjął ją z radia i podał mi ją ze słowami: „Weź to. Nie będę tego słuchał”. I już nigdy nie wspomniał o tym nieudanym dlań zakupie. Musiał strasznie cierpieć słuchając tego przez ponad godzinę. Widocznie odczuwał obowiązek zapoznania się z zawartością kasety, za którą zapłacił 15 lub 25 ówczesnych złotych. Mniejsza o motywacje taty – tak poznałem Guru i niespodziewanie powiększyłem płytotekę. Później zobaczyłem teledysk „Royalty” i dostałem cały album „The moment of truth” – wybitne dzieło. W moim rankingu płyta należy do pierwszej piątki płyt rapowych wszechczasów (kto nie zna niech pozna). A potem był „Full clip”, „Soliloquy of chaos” i inne ich hity. Pamiętam, że pomiędzy 1998 a 2000 rokiem słuchałem głównie Gangstarr, zanim mi nie odbiło na punkcie kalifonijskiego new schoolu – Dilated, Jurassic 5, Hieroglyphics i reszty.
Guru JEST jednym moich ulubionych raperów. Cenię go przede wszystkim za inteligentne teksty i serię „jazzmatazz”, która wypromowała jazz wśród młodych i…rap wśród starych. Choć nie ma go już wśród nas to, niech powtórzę banalną myśl, jego dorobek pozostanie wiecznie żywy. Wierzę, że nie prędko o nim zapomnimy, tym bardziej, że nie ma godnych następców.













niedziela, 18 kwietnia 2010

Nowa płyta Dave'a Hollanda

Odwiedziłem stronę Dave’a Hollanda i uśmiechnąłem się, ponieważ 23 marca wyszła nowa płyta jego oktetu pt. „Pathways”. Skład ten co zwykle: Antonio Hart (Alto Sax and Flute), Chris Potter (Tenor Sax and Soprano Sax), Gary Smulyan (Baritone Sax), Alex "Sasha" Sipiagin (Trumpet & Flugelhorn), Robin Eubanks (Trombone), Steve Nelson (Vibraphone and Marimba), Dave Holland (bass), Nate Smith (drums). Płyty Dave’a Hollanda są od co najmniej 20 lat (bo tylko tak daleko sięga moja znajomość jego dorobku) symbolem dobrej jakości. Ot, po prostu - satysfakcja gwarantowana albo zwrot pieniędzy. Nigdy nie rzuciłem jego płyty w kąt z okrzykiem „co to za gówno?”. Wręcz przeciwnie. Często do nich wracam, a szczególnie do albumu „Not for Nothin’” z 2001 roku (sprawdźcie utwór „What goes around” – taki jazz pasujący do filmu noir albo „Kojaka”). Jego twórczość polecam wszystkim wielbicielom instrumentów dętych blaszanych i drewnianych – Robin Eubanks i Chris Porter nie mają sobie równych. Co najważniejsze, Dave Holland to nie awangarda, której forma powoduje, kolejno, konsternacje, zniecierpliwienie, a końcu skrajną irytację. To nie ciche popierdywanie w trąbkę bez ładu i składu jak Wadada Leo Smith (który de facto wystąpi na dniach w Powiększeniu), ani katowanie słuchacza nieskoordynowaną saksofonową szarżą a la Steve Brotzmann. Holland to przemyślane aranżacje, harmonia i głębia. Jakbyście mieli okazję to koniecznie wybierzcie się na ich koncert – są tego warci jak nikt inny. Solówki Eubanksa, Smitha i Nelsona powalają na kolana. Wybaczcie, że więcej tu pochwał niż rzeczowego opisu, ale cóż…nawet ja mam prawo popadać w egzaltację.
Album do przesłuchnia na http://www.daveholland.com/

Preludium do "Popołudnia fauna"

Czas się trochę ukulturalnić - wyjść poza ramy czarnej, amerykańskiej muzyki. Nie na długo, oczywiście, ponieważ na muzyce klasycznej, od której dziś chce zacząć, znam się powierzchownie. Od dzieciństwa jestem bombardowany przez moją mamę, babcię i siostrę utworami Bacha, Beethovena i Chopina w różnych wykonaniach. Znam tylko podstawowych twórców i ich najważniejsze utwory. Do tej grupy należy, między innymi, Claude Debussy i preludium do „Popołudnia fauna”. Pewnie wielu z was także poznaje grany na flecie motyw otwierający utwór. Przypuszczam, że wykorzystano go wielokrotnie jako podkład dźwiękowy w bajkach dla dzieci, filmach fantasty czy serialach przyrodniczych. Przesłuchajcie całość – to naprawdę miłe dla ucha. Relaksuje w mig. A jak się jeszcze na szybko wypije coś mocniejszego – tak jak ja teraz - to nawet można zobaczyć tego fauna wchodzącego na łąkę w blasku letniego słońca. Widzę to błękitne, bezchmurne niebo. Mogę usłyszeć trawę szumiącą na wietrze i delikatne kroczki fauna, który powoli bieży, kontemplując krajobraz z błogim uśmiechem na twarzy. Czuję ten delikatny powiew we włosach i zapach wilgotnej gleby palonej prze słońce, jak w Kazimierzu na łąkach pomiędzy Czerniawami a Kwaskową Górą. Ile bym dał za to żeby być tam teraz i raczyć się „Perłą” w jakimś wiśniowym sadzie…Ze szczęścia chyba stałbym się faunem i puścił galopem na Słoneczną po jeszcze jeden browar…i następny, i następny…Do utraty tchu i zdarcia racic…A tymczasem, ponieważ moja wizja urwała się, muszę wam wyjawić cel tej całej paplaniny. Otóż chciałem wam pokazać pełen cykl mutacji preludium do „Popołudnia fauna” – od oryginału, poprzez jazz-funk, do rapu. Na początek daję pierwszą wersję, stworzoną przez Claude’a Debussy’ego około 1890 roku.



Utwór Debussy’ego zainspirował Eumira Deodato – brazylijskiego kompozytora i producenta muzycznego znanego ze współpracy z Kool & The Gang. Jego wersję preludium do „Popołudnia fauna” możecie znaleźć na jego pierwszym nagranym w USA solowym albumie, „Prelude”. Kompozycja Deodato nie wywołuje u mnie podobnych doznań. Mimo to utwór robi wrażenie. Nie tylko ciekawym, funkowymm, „przearanżowaniem”, ale również…składem zespołu. Na perkusji gra Billy Cobham, na flecie Hubert Laws, na basie Ron Carter, na basie elektrycznym Stanley Clarke, na instrumentach perkusyjnych Airto Moreira, na kongach Ray Baretto – to kolejny „mecz gwiazd” pod okiem Rudy’ego Van Geldera. Warto znać całą tę płytę.



W rapie, ten utwór Debussy’go znalazł się tylko nominalnie, ponieważ sampel jaki wyciął Jay-biz do bitu w „Feeling for the flow” pochodził właśnie z preludium do „Popołudnia fauna” Deodato (1:47-2:00). Do podkładu rymują Casual i Pep Love – najlepsi MC z mojego ulubionego składu, Hieroglyphics. „Feeling for the flow” znajduje się na drugiej części składanki „Hiero Oldies”. Polecam.


piątek, 16 kwietnia 2010

Historia pewnego sampla XIII

Staram się prezentować taką muzykę sprzed lat, która ma większą wartość niż tę, wynikającą z faktu jej zsamplowania. Niestety, nie zawsze mi się to udaje. Czasem po prostu trafiam na znajomo brzmiący fragment kiepskiej piosenki i cóż…zaraz dodaje go do swoich blogowych rezerw. Tak było i tym razem. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie mając na uwadze, primo, żałobę narodową, która swoją atmosferą zmusza mnie i was do samobiczowania (tym bardziej dotkliwego im bardziej nie darzyliśmy sympatią niektórych ofiar Smoleńskiej Gehenny), secundo, symbolikę liczb – to trzynasty odcinek HPS, a to nic dobrego nie wróży. Zatem zapraszam wszystkich romantycznych pokutników-masochistów na wspólne oczyszczające duszę męki - zada je nam kat z Cleveland, Bobby Womack.
„And I love her” to piosenka The Beatles z 1964 roku. Osiem lat później, na swojej płycie “Understanding”, Bobby Womack przerobił ją nie do poznania. Spowolnił tempo, wydłużał każde słowo i powtykał pomiędzy nie mnóstwo ozdobników. Dodał wzmagające nostalgię skrzypeczki. Z rockowej balladki zrobił dramatyczny miłosny manifest. Można odnieść wrażenie, że jego uczucie przeraża go swoim ogromem. Jest jak wielki cukierek, który dźwiga na plecach. On naprawdę KOCHA go dźwigać, ale nie wie jak długo da radę go utrzymać. Dlatego też jego rozdzierający śpiew brzmi jak apel o pomoc. „Pomóżcie mi, bo ta MIŁOŚĆ zaraz mnie przygniecie” – daje do zrozumienia Womack. Przez całą piosenkę krzyczy, jęczy i zawodzi jakby zaraz miał paść i umrzeć. Piosenka ma beznadziejny tekst, ale nie ulega wątpliwość, że mówi o miłości szczęśliwej. Bobby zaśpiewał ją tak jakby był cyganką biadolącą nad grobem zmarłego męża. Jego interpretacje da się porównać do jednego z tragicznych wydarzeń w historii Polski – „Mazurka Dąbrowskiego” wyśpiewanego przez Edytę Górniak na mundialu w Korei. Ci, co go słyszeli uchwycą analogię w mig, a tych co nie dostąpili tej przyjemności odsyłam na Youtube. Tym samym zakończę czepianie się stylistyki R&B/soul. W końcu nie wszystkich wykonawców tego gatunku muzycznego potępiam. Dla mnie najważniejszy był początek utworu, gdzie znajduje się sampel użyty przez Willie’go Gunza, 9th Wondera i Ośkę.


Willie Gunz wyciął początek piosenki. Dodał perkusję…i wsio. „Pose ton gun” to jego jedyna produkcja na wybornej – nieraz tu wspominanej - płycie „Supreme NTM”. Co do samego Willie’go, to nie jest on ani znanym, ani wybitnym twórcą. Jest koleżką Pete Rocka i A.D.O.R’a. Od czasu do czasu wrzucał pojedyncze bity na albumy ich wspólnych znajomych, typu YG’s.


9th Wonder przyciął sampel trochę inaczej ale dodał do niego swój charakterystyczny zestaw – mocną stopę i przesterowany, pierdzący bas. Brzmi nieciekawie. I pomyśleć, że jeszcze parę lat temu lubiłem jego produkcje, a szczególnie debiutancki album Little Brothera, „The Listening”. Teraz, po przesłuchaniu „Speed”, tylko boli mnie głowa…Znów samobiczowanie…


A na koniec Ośka. Przyznacie, że on uczynił z tej próbki najlepszy pożytek, choć podobieństwo do bitu Gunza jest spore. Po prostu dołożył fajniejsze bębny. Co do samego teledysku, to proszę zwrócić uwagę jakie doskonałe graffiti znajduje się za Nr Razem. Czyżby wspomogli go domorośli artyści spod znaku „Spoko dzieciak”? Na koniec proszę zwrócić uwagę na prawdziwy hiphopowy chód Numera i jego ziomków – coś pomiędzy Herr Flickiem z Gestapo a Forestem Whitakerem w „Ghostdogu. To jest dopiero miejski szyk i smak.


środa, 14 kwietnia 2010

Historia pewnego sampla XII

Po długiej przerwie spowodowanej zniechęceniem autora bloga do muzyki powracam. A wraz ze mną powraca motyw, który bez trudu rozpozna każdy, kto choć otarł się o polski rap. Na początek jednak, jak nakazuje tradycja, wstęp o źródle.
Mamy w Polsce dwóch skrzypków jazzowych na światowym poziomie. Pierwszym jest Michał Urbaniak. Wybitny instrumentalista, a do tego świetny kompozytor i aranżer, który w swoim umiłowaniu do eksperymentów i gadżetów dorównuje - i tu nie bójmy się porównań – Milesowi Davisowi i Herbie’mu Hancockowi. Znany jest głównie dzięki swoim sukcesom w Stanach. W przeciwieństwie do niego, skrzypek numer dwa wybrał karierę w kraju. Nazywa się Krzesimir Dębski. Z Urbaniakiem łączy go – oprócz gry na tym samym instrumencie – to, że także był w pierwszej dziesiątce najlepszych skrzypków jazzowych magazynu „Down Beat” i komponował muzykę filmową. Na tym podobieństwa się kończą. Wybrali różne drogi. Urbaniak od dziecka chciał grać jazz, grał jazz i będzie grać jazz. Dębski grał jazz i funk tylko na początku swojej kariery. Później robił już wszystko byle nie to. Wymienię tylko ważniejsze punkty jego CV: występował z kabaretem Tey, współpracował z Teatrem Ósmego Dnia, nagrywał z Charlesem Tolliverem (trębaczem znanym z zespołu Jackie’go McLeana); pisał piosenki dla Edyty Górniak, Rynkowskiego, Kayah, Sojki, Szcześniaka, a nawet Zdzisławy Sośnickiej (też czasem samplowanej, więc może się kiedyś tu pojawić). Komponował także muzykę symfoniczną w ilości takiej, że nie podejmę się wszystkiego tu wynotować. Dużą część jego dokonań stanowi muzyka do filmów („Kingsajz”, „Deja Vu”, „W pustyni i w puszczy”, a nawet „Ranczo Wikowyje”), seriali („Janka” z młodą Agnieszką Krukówną, no i „Ranczo”) i sztuk teatralnych. Próbował sił w projektach niszowych i na wskroś komercyjnych – od aranżowania partii smyczkowych i dyrygowania orkiestrami symfonicznymi do współtworzenia piosenki z serialu „Klan”. Różnorodność i bogactwo jego dorobku artystycznego robi wrażenie. Mnie interesuje głównie zapomniany okres działalności Dębskiego z lat osiemdziesiątych, kiedy stał na czele zespołu String Connection. Formację tę utworzył w 1981 roku w Poznaniu. Ich pierwszą płytę – „Workoholic” – wydała wytwórnia Poljazz w rok później (na pewno wytłoczono ją w moich Pionkach…). Trzon zespołu stanowili Krzysztof Ścierański (bass), Andrzej Olejniczak (saksofony), Zbigniew Lewandowski (perkusja) i Janusz Skowron (klawisze). Każdy z nich to postać legendarna w małym polskim jazzowym światku. Słuchając niektórych (bo nie mam dostępu do pełnego albumu) utworów z „Workoholic” muszę powiedzieć, że ma to swoje pełne uzasadnienie. „Bokra” to czyste disco – styl identyczny jak w Stanach na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jak na płytach Eddie’go Hendersona i Hancocka nagranych po 1976 roku. Aranżacja genialna – żadnej nudy, dużo zmian rytmu, wspaniałych detali i genialne solówki. Noga sama chodzi – pozwólcie, że posłużę się wyświechtanym sloganem. I zwróćcie uwagę na ten bass – Ścierański wymiata. Następny kawałek to „Cantabile in h-mol”. To już czysto typowa polska odmiana smooth jazzu. Ballada liryczna, słodziutka, a przy tym pełna smutku i zadumy. Można spokojnie napisać do tego tekst o nieszczęśliwej miłości, odrzuceniu i gapieniu się w księżyc. Ci co znają pierwsza płytę Molesty wiedzą, że DJ Volt zsamplował pianino z początku tego kawałka w podkładzie do „Armageddonu”. Z resztą ten sam producent upodobał sobie także tytułowy utwór String Connection z tego samego albumu, „Workoholic”. Też dobrze buja, choć nie jest tak szybki jak „Bokra”. Nie powstydziłaby się go żadna gwiazda zza Atlantyku. To europejski hit w amerykańskim stylu na miarę „Pick up the pieces” Average White Band.

Posłuchajcie jak Volt dostosował go swoich potrzeb w bicie do „Się żyje” na „Skandalu” Molesty.

Co ciekawe, niemal tej samej próbki użył Thes One – główny autor charakterystycznego, analogowego, brzmienia formacji People Under The Stairs (PUTS) – w bicie do „80 blocks from Silverlake” z albumu „Carried Away” . I tak jak Volt zrobił hit. Z głównego motywu „Workoholic” każdy rap-producent zrobiłby szlagier. Jednak dla PUTSów – duetu z LA – takie osiągnięcia nie są niczym wyjątkowym, gdyż nagrywają same dobre płyty (może z wyjątkiem „Fun DMC”). Zarówno Thes One jak i Double K są mistrzami w wyszukiwaniu sampli, ich umiejętnym loopowaniu i doprawianiu perkusją tudzież basem. Na tej płaszczyźnie są takimi Beatnuts Zachodniego Wybrzeża. Z tą różnicą, że stronią od syntetycznych dźwięków, smutnych tekstów o życiu getta, twardzielstwa a la Compton, „cykaczy”, piszczałek, kobiecych wokali, gościnnych MC i kręcenia teledysków. Tych zasad trzymają się kurczowo i zanosi się by z nich zrezygnowali. Dlatego też marnie wróżę ich komercyjnej przyszłości i cieszę się, że – używając zwrotu złotoustego Aleksandra K. - „nie idą tą drogą”. „Carried away” jest świadectwem ich wysokiej formy. Sugeruję skoncentrować się na kawałkach „Come on, let’s get high”, „Hit the top”, „Down in LA”, „Carried away” i „My boy D”. Unikajcie utworu „Beer”, bo to taki zgagotwórczy „Beer”, taki amerykański „Żubr”.

Oto reszta utworów wymieniona w tekście. Polecam wszystkie!


czwartek, 4 marca 2010

Historia pewnego sampla XI

Ostatnio znów przypadkowo znalazłem sampel z utworu, do którego ciężko by było mi trafić, gdybym kierował się w eksplorowaniu youtube’a jedynie moimi gustami, stąpając po wydeptanych muzycznych szlakach. Znów zgubiłem drogę i znalazłem dziwnie znajomy utwór. Przynajmniej pierwsze nuty były mi dobrze znane. Któż to? Patrzę: wykonawca – Joni Mitchell, tytuł – Edith and The Kingpin (1975, „The Hissing Of Summer Lawns”). Wsłuchałem się w jej łagodny głos, elektryczne pianino (Joe Sample – mistrz z Jazz Crusaders), flet. Cudowna balladka. I ta inwokacja na gitarze stająca się głównym motywem…Za pierwszym przesłuchaniem chciałem to wyłączyć - nie znoszę białych wokalistek a la Tori Amos - ale później się przekonałem. Pomimo tego, że to kolejna piosenka o podrywie w barze. Wrażliwa Edith i lokalny gangster. Historia stara jak świat z której żyły pokolenia bardów, minstreli, wioskowych dziadów i cygańskich muzykantów. A jednak jej wysłuchałem. Starzeje się. Nie tylko ja to zrobiłem. Musieli to zrobić jeszcze E-Swift i Ostry.

„Edith and The Kingpin” wydał mi się „dziwnie znajomy”, ponieważ główny motyw z niego usłyszałem 10 lat temu w kawałku „Lowlands Anthem (pt. 1)” na płycie „Focused Daily” Defari’a. Za bit i skrecze odpowiada E-Swift, wtedy etetowy producent The Alkoholiks. Spokojny, brzmiący sentymentalnie instrumental genialnie pasuje do tekstu Defari’a poświęconego pięknu jego rodzimego miasta i stanu – Los Angeles i Kalifornii. Utwór należy do najlepszych na krążku. Wielu moich znajomych mówi, że to raczej przeciętna płyta. Ja mam do niej sentyment i uważam, że jest całkiem dobra – kojarzy mi się z licealną beztroską i pisaniem życiowych planów patykiem na wodzie. Poza tym kupiłem ją drogo i, jak zawsze w takich wypadkach, koszty jakie poniosłem podnoszą w moich oczach jej wartość artystyczną. Zaręczam was, że jest to czynnik o niewielkim wpływie. Naprawdę warto ją poznać. Za produkcję, poza E-Swiftem, odpowiadają Alchemist i Evidence, którzy wtedy stawiali swoje pierwsze kroki. Tak dobrych utworów jak „405 Friday’s”, „Checkstand 3” i „Focused Daily” się nie zapomina. Tak jak chce się zapomnieć o takich niewypałach jak „Never lose touch”, „Yes indeed” i „No clue”.

Po tę piosenkę sięgnął również Ostry. Przesłuchajcie bit do kawałka „Problemy” na pierwszym CD „Jazzu w wolnych chwilach”. Brzmi dosyć smutno i refleksyjnie - tak jak produkcja E-Swifta. Tylko Ostry, jak prawie w każdym kawałku z płyt po „Masz to jak w banku”, napisał tekst o niczym. Jestem pewien, że po prostu pisał wszystko, co mu się skojarzyło z tą muzyką. Byle do rymu i do taktu. Po czym to nagrał. Flow jest, jak zwykle u niego, perfekcyjnie skrojony. Przekazu zero, ale jego rapowy wdzięk obraca każdy bełkot w złoto, a instrumentale są z płyty na płytę coraz lepsze. Za to go szanuję i uwielbiam. To największy działający polski MC i producent. I koniec.