środa, 16 grudnia 2009

Historia pewnego sampla VI

W pewien zimowy wieczór przeglądałem moją płytotekę. Szukałem jakiegoś jazzu służącego za podkład do przygotowania ciepłej kolacji. Kolejno odrzucałem „Maiden Voyage” Herbie’go, trójpak Cannonballa Adderleya, Shortera, Trane’a Hubbarda...Wszystkie te tytuły znałem już dobrze i lubiłem, ale zupełnie nie miałem na nie nastroju, aż wreszcie...moim oczom ukazał się album „San Francisco” Bobby’ego Hutchersona. Nada się – pomyślałem, po czym umieściłem ją w odtwarzaczu. Po chwili z głośników popłynęły dźwięki utworu „Goin’ down South”. Jakże wyborne to dokonanie! Bobby na marimbie i Harold Land na saksofonie dają w nim popis swojej improwizatorskiej wirtuozerii, podczas gdy ich sekcja utrzymuje wciąż funkowy groove (ach, jak ja niecierpie anglicyzmów, ale są takie sytuacje, w których są one nie do uniknięcia...). Nie sposób się przy tym nie zrelaksować. Może więc dlatego Geoff Wilkinson z US 3 użył sampla z tego utworu w kawałku „Lazy Day” na niezapomnianej „Hand on the torch”? Zapewne tak. Po łatwym i przyjemnym, przyszedł jednak czas na utwór trudniejszy, a konkretnie na „Prints tie”. Słuchając go, ma się wrażenie, że perkusista (Micky Roker; współpracownik, m. in, Hancocka) oraz basista (John Williams) próbują nas zahipnotyzować swą rytmiczną mantrą podczas, gdy Hutcherson, Land i Joe Sample (elektryczne pianino; członek The Jazz Crusaders) próbują delikatnie naszkicować nam na karcie podświadomości tajemnicę bytu, sekret istnienia lub nawet wiadomość z innej galaktyki (wyręczają przy tym San-Ra). Około piątej minuty, gdy Hutcherson prowadził muzyczny dialog z pianinem Sample’a, usłyszałem parosekundowy fragment, który gdzieś już słyszałem. Tylko gdzie?...Gdzie? Gdzie? Gdzie? – pytałem sam siebie, mrucząc pod nosem. Przerwałem kuchenną pracę. Nóż opadł bezwładnie w hałdkę pokrojonej cebuli. Popatrzyłem na komputer. Potem w sufit. I nie zdążyłem się srogo zamyślić, a już znalazłem odpowiedź. Ów kawałek namierzyłem na Youtube’ie i uzyskałem potwierdzenie swoich przypuszczeń – „Prints tie” zsamplował twórca bitu do piosnki „Paris sous les bombes” Supreme NTM z płyty o tym samym tytule. A kto był tym producentem? Nie kto inny jak Lucien M'Baidem. Ten sam Lucien, który był wyszydzany w kawałku „Lucky of Lucien” na debiutanckiej płycie A Tribe Called Quest. Tenże skromny artysta pochodzi z południowych rubieży Paryża. Pod koniec lat osiemdziesiątych wyemigrował do Nowego Yorku by poznać tajniki nowoczesnego bitemejkerstwa. W „stolicy rapu” szybko zyskał uznanie. Został członkiem kolektywu Native Tongues (do którego należeli, m. in., Jungle Brothers i A Tribe Called Quest) i produkował nawet dla Beatnutsów. Obecnie robi muzykę do cyklu króciutkich komediowych kreskówek „Les Lascars” (u nas znanych pod tytułem „Ziomek”). Wracając do „Paris sous les bombes”, to opowiada on o jednym z pól hiphopowej aktywności uprawianych przez Kool Shena i Joey Starra (tworzących duet NTM) – graffiti. Posłuchajcie go – nawet jak nie znacie francuskiego to flow obu panów z Saint Denis i mroczny bit wystarczą by się nim zachwycić. Choćby chwilowo. Polecam zarówno płytkę Supreme NTM, jak i „San Francisco” Hutchersona.






Pamiętajcie również o rapowej karykaturze Luciena!

czwartek, 10 grudnia 2009

Abstract Rude - Rejuvenation

Przesłuchajcie i zobaczcie – proszę – dwa teledyski z najnowszego albumu Abstract Rude’a „Rejuvenation”. Co prawda płyta ukazała się już w maju ale…mi się to podoba …i tyle. Nie będę silił się na żadną obszerna recenzję, tym bardziej, że wreszcie muszę napisać coś dużego o „Montezuma’s Revenge” Souls of Mischief, których tak na mej witrynie promowałem. Pozdrawiam!

wtorek, 8 grudnia 2009

Historia pewnego sampla V

Czas na kolejny odcinek z cyklu HPS. Już piąty. Znów jego bohaterami będą Wayne Shorter, Joe Zawinul oraz ich współpracownicy z Weather Report. Tym razem omawiany niżej sampel pochodzi z utworu „Young and fine” znajdującego się na ich ósmym albumie studyjnym pt. „Mr. Gone” z 1978 roku. Płyta ta nie spotkała się z aprobatą muzycznych krytyków – magazyn „Down Beat” przyznał jej jedną gwiazdkę na pięć (sic!), co rzadko zdarzało się w dziejach tegoż periodyku. Napisano, że Weather Report zrobili dla jazzu lat siedemdziesiątych to, co Paul Whiteman (lider big bandu; zarzucano mu wrugowanie z jazzu improwizacji na rzecz drobiazgowo skomponowanych utworów - WR) w latach dwudziestych – „przenieśli awangardowy jazz z małych klubów do wielkich sal koncertowych, kaptując miliony ludzi do grona wielbicieli tego gatunku”. „Sprawili, że kontrowersyjna muzyka odniosła komercyjny sukces” – komplementował ich recenzent „DB”. „Niestety” – kontynuował – „tak jak Whiteman, Weather Report przekomponowali swoje utwory”. „Jeśli band Whiteman tworzył gorącą jazzową sacharynę, to Weather Report sprawili, że ich eksperymentalne brzmienie smakowało jak naszprycowane chemią warzywo” – mocnymi słowami kończył recenzję. W odpowiedzi Zawinul powiedział w jednym z wywiadów, że „każdy kto daje tej płycie jedną gwiazdkę musi być szaleńcem”. Wsparli go również fani, którzy zasypywali redakcję magazynu listami w obronie wartości muzycznej „Mr. Gone”. Co więcej, sztuka obroniła się sama, bo album szybko uzyskał status „złotej płyty”. Pomimo tego, moje spojrzenie na ten album bliższe jest optyce „Down Beat’u”. Po przyjściu Jacko Pastoriousa i paru innych roszadach w składzie, Weather Report był coraz bardziej dominowany kompozycyjnie przez Zawinula, który lubował się w syntetycznym brzmieniu piskliwych syntezatorów. Jeśli na „Heavy Weather”, albumie poprzedzającym „Mr. Gone”, aranże i muzyczne wizje trzech kompozytorów zespołu brzmiały harmonijnie, to już rok później, jak ślicznie napisał „DB”, przekomponowali. Zabrnęli w syntetyczną słodycz ze słabo wyczuwalnym rytmem. Można rzec o tej płycie, parafrazując wyświechtany aforyzm Woltera, że eksperymenty Weather Report były wrogami ich starych, dobrych płyt. Moją opinię wesprę plikiem dźwiękowym z utworem „Young and fine” zaaranżowanym i skomponowanym przez Joe Zawiunula, a wykonanym (oprócz wymienionego już klawiszowca) przez: Wayne'a Shortera (saksofon tenorowy), Steve’a Gadda (perkusja), Petera Erskine’a (hi-hat) i Jacko Pastoriusa (bas).


Na koniec można powiedzieć jedną pozytywną rzecz o „Mr. Gone” – jest to bezcenna skarbnica sampli i unikalnych dźwięków, które były, są i będą używane. A oto dokonania niektórych rap producentów, którzy je zastosowali.
Pierwszymi, którzy zsamplowali „Young and fine” byli Tribe Called Quest. Zdobytą próbkę użyli w produkcji kawałka „Butter” na płytę „The Low End Theory” i, jak zwykle, zrobili to lepiej niż inni.


Drugim prezentowanym twórcą, który skorzystał tegoż utworu Weather Report był Dj Jazzy Jeff. Jego elementy można znaleźć w otwierającym album „The magnificent” (rocznik 2002) tracku pt. „Da Ntro”. Zwracam uwagę na gościnny występ Baby Blaka – doskonałego rapera o charakterystycznym głosie – który od 2003 roku nie wydał nowej solowej płyt. A powinien, bo „Once you go blak”, jego debiut, był naprawdę fenomenalny.


Trzeci kawałek powstały na motywie z „Young and fine” to „Dirty Dick”, który można usłyszeć na solowym albumie J.Sandsa „The Breaks vol. 1”. Polecam go szczególnie tym, którzy znudzili się erotykami Petrarki i Byrona. Ten utwór jest nie tylko hymnem pochwalnym na cześć dynamicznie rozkwitającego uczucia w epoce megaprocesorów i GPSu, ale również poruszającym sumienie męskim moralitetem higienicznym. Polecam resztę tej płyty każdemu wielbicielowi rapu.

środa, 25 listopada 2009

niedziela, 22 listopada 2009

Historia pewnego sampla IV

Idę za ciosem. Ostatnio było Weather Report – Zawinul, Shorter i inne poważne, nobliwe nazwiska. Teraz sięgniemy na niższą półkę. Na poziom muzyki didżejów w supermarketach. Oto wezmę dziś pod lupę loopy zrobione z sampli pobranych z hitu „Love hangover” Diany Ross z albumu pt. „Diana Ross” wydanego nakładem Motown w1976 roku. Jest to tylko jeden wielu przebojów tej wokalistki, które okupowały pierwsze miejsce listy Billboardu. Innym był na przykład „Street life”, tak ukochany przez marketowych umilaczy zakupów (z resztą nie tylko przez nich; Keith Murray na swoim trzecim albumie, „It’s a beautiful thing”, miał utwór oparty na motywie przewodnim tej piosenki; nazywał się „Life on the street” i była to chyba najbardziej dynamiczna produkcja, która wyszła spod serdelkowatych palców Erica Sermona). Wracając do sedna sprawy, break tak ukochany przez rapowych producentów znajduje się na początku „Love hangover” i jest tak chwytliwy, że nie sposób być wobec niego obojętnym. Aż się prosi by go zapętlić. I cóż tu się będę rozpisywał? Kolejny komercyjny hit wytwórni Motown w jej złotych czasach. Na sukces pani Ross pracowało wielu ludzi, w tym Hal Davis, producent płyty, odpowiedzialny za rozkwit karier, między innymi, „The Jackson 5”, „The Supremes” i Marvina Gaye’a. I to by było na tyle o Dianie Ross, ponieważ niespecjalnie ją lubię. Ale wolę taki pop niż Rihannę i całe to współczesne tałatajstwo, co pokazuje na teledysku „łoniaki” myśląc, że tak nadrobi brak talentu.

Motyw z „Love hangover” pojawił się na płycie „We can’t be stopped” Geto Boys. Konkretnie w utworze „The other level”, w którym Bushwick Bill chwali się swymi seksualnymi przygodami. On również jest autorem bitu.

Kolejnym bitmejkerem, który wykorzystał sampel z piosenki Diany Ross jest Boom Bass (członek francuskiego duetu producenckiego Cassius, parającego się na co dzień house’em). Kawałek „Paradisiaque”, który współtworzył, znajduje się na płycie MC Solaara pod tym samym tytułem. Z resztą był to singiel promujący ten album (mam oryginał na kasecie - Hehe!).

Ostatnim z omawianych dziś producentów jest sam O$ka, odpowiadający za muzykę w zapomnianym już dziś warszawskim duecie OMP (Olimpu Muzyczna Plejada). Próbkę z „Love hangover” użył w kawałku pt.„Oempe” na ich debiutanckiej płycie „Wilanów…zobacz różnicę”. Przyznacie, że jakość techniczna tego bitu pozostawia wiele do życzenia, a flow Janonowakka dopiero zaczyna się rozwijać (niech użyję tego eufemizmu). Niemniej jednak był to jeden z ciekawszych zespołów na polskiej scenie rapowej pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Szkoda, że już nie istnieją. Ciekawe, jak by się rozwinęli? Zapowiadali się nieźle. Pierwszy raz usłyszałem ich na legendarnej składance DJ 600 Volta „Hip hop - produkcja” z 1998 roku. Utwór „Ogród zwany Eden” zna każdy starszy fan rapu znad Wisły. O$ka miał na koncie wiele udanych produkcji. Moim faworytem była składanka „Kompilacja 2”. Słuchałem jej zawzięcie – „Trzeba wiedzieć” z Ashem, „Złota rybka” z Łoną czy „Mam problem” z Grammatikiem – i byłem zachwycony…i ktoś mi zajebał tę kasetę. Jak to w Pionkach bywało, kiedy się coś pożyczało chłopo-robotniczej dziatwie. Niemniej jednak, lubię produkcje O$ki…

czwartek, 19 listopada 2009

wtorek, 17 listopada 2009

Historia pewnego sampla III

Bohaterem trzeciego, długo nieobecnego na blogu, odcinka HPS jest zespół Weather Report. Nie trzeba, go chyba przedstawiać, ani zbytnio reklamować – znają go wszyscy, którzy chociaż otarli się o jazz epoki fusion. Nazwiska firmujące ten projekt – Zawinul i Shorter – również nie należą do tych „nic nie mówiących”. I jedyne co zrobię, to przykleję im etykietkę – ich twórczość jest KONTROWERSYJNA. Wśród znanych mi koneserów muzyki, ich charakterystyczne brzmienie (rozpoznawalne głównie po „zawinulowskiej, piszczałkowej elektronice klawiszowej”; Austriak był pionierem syntezatorów, które zaczęły pojawiać się w latach siedemdziesiątych) oraz równie osobliwe aranże (nieregularne; czasem chropowate, czasem liryczne i spokojne, ale nigdy nie monotonne, z częstymi zmianami rytmu) są raczej potępiane. Pewnie dlatego, że ich kawałki „nie bujają”, a nad ich twórczością trzeba się li tylko odrobinę skupić. A ludzi zdolnych do aż takiego wysiłku psychicznego znam niewielu. W końcu należę do pokolenia, które wyrosło na wielce „kontemplacyjnych” i „wysublimowanych” gatunkach muzycznych jak metal, techno, house czy wreszcie…rap.
Dziś, z bogatej dyskografii Weather Report, wyjąłem ich czwarty, studyjny album, „Misterious traveller” z 1974 roku. Przesłuchałem go. Tytułowy utwór, już na „pierwszy rzut ucha”, jest wspaniały. Jego autorem jest Wayne Shorter (na każdej płycie przez niego współtworzonej, umiem rozpoznać jego kompozycje po tym, że…są to utwory, które z miejsca przypadają mi do gustu - czy to album Lee Morgana, Jazz Messengers, czy Milesa Daviesa). Na początku tego kawałka, nastrój mrocznej tajemniczości inicjują niepokojące elektroniczne dźwięki. Potem znienacka pojawiają się agresywne akordy na pianinie i bass. Niepewność wzrasta – co to jest? Skąd dochodzą te dźwięki? KTO TAM?! Wreszcie wchodzi perkusja - widzimy tajemniczego wędrowca w całej okazałości. Możemy dostrzec jego zasępione oblicze. Twarz pooraną przez czas i wysmaganą wiatrem bezkresnych równin. Jego sylwetka jest ciemna i niewyraźna w szarym świetle kończącego się, jesiennego dnia. Skąd przyszedł? Dokąd zmierza? Te pytania wiszą w powietrzu, ale nikt ich nie zada. Nieznajomy zdaje się widzieć tylko swój cel, nadprzestrzeń. Mija nas. Idzie dalej, stapia się z szarością. Po chwili jego kroki milkną. Zostaje tylko intrygujące wspomnienie...
W tej zielonej herbacie nic nie było, a jednak…pewne omamy wystąpiły. Tytułem zakończenia dygresji trzeba zastrzec, że ten utwór wyróżnia się na tle innych dokonań Weather Report kolejno: mrocznym nastrojem, agresywnością, jest dynamiczny i rytmiczny, a Zawinul posługuje się niskimi dźwiękami (nie ukrywam, że jego „popiskiwanie” w wysokich tonacjach na syntezatorze jest często irytujące…). Wszystkie elementy tworzą doskonałą, nastrojową harmonię. A do powstania tego dzieła przyczynili się: Wayne Shorter (sax i inne), Joe Zawinul (klawisze i efekty), Alphonso Johnsona (bas), Ishmael Wilburn i Skip Hadden (perkusja) oraz Dom Um Romao (konga itp.).


W erze hip-hopu wyjątkową karierę zrobiły agresywne akordy na pianinie z „Misterious travellera” (chociaż te niepokojące dźwięki na początku także słyszeliście pewnie na niejednej płycie). Ten sampel idealnie nadaje się do jakiegoś ostrego, ulicznego kawałka. Wystarczy nie spieprzyć aranżu perkusji, basu…i mamy hit gotowy. Poznajmy więc tych, którzy poszli na łatwiznę, doceniąc przy tym ich „nos” do sampli.
Najnowszy prezentowany tu utwór, „Sucks don’t respekt it”, pochodzi z wydanego 1998 roku albumu Rasco pt. „Time waits for no man” (zaburzyłem chronologię, ponieważ właśnie ten utwór znam najdłużej; miałem tę płytę tuż po jej wyjściu w Stanach). Autorem podkładu jest Peanut Butter Wolf – producent i właściciel znanej wytwórni „Stones Throw”. Dodam jeszcze, że reszta „Time waits…” Rasco jest nie gorsza. Polecam.


Następnie mamy „Dangerous” efemerycznego twórcy rapu z drapieżnym flow, niejakiego Bas Blasta. W 1994 roku wydał ten singiel i zniknął. Za bit, który w końcu interesuje nas najbardziej w tym cyklu, odpowiada duet producencki The Groove Merchatz, w składzie Godfather Don (dosyć znany w nowojorskim podziemiu; lubi surowe i mroczne bity) oraz Victor Padilla.


A na koniec tytułowy utwór z klasycznej płyty Kool G Rapa „4, 5, 6”. Za produkcję odpowiadał tu Dr. Butcher, związany z grupą didżejską „The X-Men” (później „The X-ecutioners”, już bez niego w składzie). Tu też, oprócz poniższego tracku, należałoby poznać całą płytę.

Jedi Mind Tricks - Uncommon Story (A Vietnam Story)

"Uncommon Valour (A Vietnam Story)" to przykład niezwykle dopracowanego i przemyślanego kawałka. Ponury i minimalistyczny bit, autorstwa Stoupe'a z Jedi Mind Tricks, wspaniale koresponduje z mrocznymi wspomnieniami z wojny w Wietnamie zawartymi w zwrotkach Vinnie'go Paza i Rugged Mana. Ciemny nastrój utworu potęgują również chropowate głosy obu panów (ze wskazaniem na Vinnie'go). Co do tekstów, to RA przechodzi sam siebie - w prostych słowach odamlowuje historię życia swojego ojca - starszego sierżanta Johna A. Thorburna - który w Wietnamie był strzelcem w załodze śmigłowca "Green Hornet". Nie jest to wesoła opowieść, ale warta wysłuchania - flow Rugged Mana płynie i spada na bit kaskadami słów, które...Nie ma co nad rapowymi tekstami popadać w egzaltację. W końcu to nie Słowacki. Zatem posłuchajcie!



P.S. "Uncommon valour" znajduje się na albumie "Servants in Heaven, Kings in Hell" Jedi Mind Tricks.

czwartek, 5 listopada 2009

Nowy Pep Love

W najbliższym czasie ukaże się kolejny, po nowych Soulsach, album z rodziny Hiero Emporium. Będzie to druga solowa płyta Pep Love’a pt. „Reconstruction”. Oczekuje, że będzie lepsza niż solowe dokonania Tajaia, Opio, A-Plusa czy Dela. Przy czym ten ostatni podpadł mi szczególnie. Wypuścił płytę, „11th Hour”, która nie powinna się w ogóle ukazać. Męczące ucho pętle, nudne teksty i beznadziejny teledysk promujący – takie kakofoniczno-estetyczne odpadki na długo pozostają w mojej świadomości. Przez Dela i jego twórczą zapaść pomyślałem, że nawet Hieroglyphics, ostatni bastion dobrego rapu oprócz People Under The Stairs, zaczęli systematycznie obniżać loty razem z Wu-Tangiem, Dilated Peoples czy Jurassic 5. Fragmenty „Montezuma’s Revange” Souls of Mischief i kilka kawałków z nowego Pep Love’a pozwalają mi przypuszczać, że moja ulubiona grupa z Oakland kryzys formy ma za sobą. By nie pozostać gołosłownym zamieszczam dwa świadectwa tego procesu. Pierwszy, to utwór „No doubt” wyprodukowany przez samego Pep Love’a (do tej pory raczej nie parał się bitmejkerstwem) z gościnnym udziałem Opio, Otayo Dubba (członek duetu Co-deez) i niejakiego LB. Drugi, również z tej samej płyty, zowie się „Girls gone wild” i opowiada o problemach wychowawczych z dziewczynkami („Hierosi” wyraźnie się starzeją…). Pepa wsparł tu Opio, a bicik zrobił Unjust. Przesłuchajcie zatem oba kawałki, bo na to zasługują.
Dla tych, którzy nie znają jeszcze twórczości Paulo Peacock’a polecam zapoznanie się z jego starymi płytami: nagranym razem z Jay-Bizem, jako „The Prose”, albumem „The Shamen” oraz solowym debiutem „Ascension” (z hitami „Pacific Heights” oraz „The Ouns”). Polecam!
Tymczasem niecierpliwie czekam na wiadomości z Oakland o wydaniu dwóch nowych albumów sygnowanych Hiero-symbolem.



poniedziałek, 26 października 2009

Souls of Mischief - Tell me who profits

Skoro już pojawili się na tym blogu zarówno Eddie Henderson, jak i Souls of Mischief, to postanowiłem znaleźć jakiś łączący ich wątek. Jest nim oczywiście, jak to na tę witrynę przystało, sampel. Nicią łączącą okazał się motyw pianina z utworu „Inside You” Eddie’go Hendersona. Pochodził on z płyty „Heritage” wydanej w 1977 roku. Dodam tylko, że nie została ona wyjątkowo doceniona przez krytyków, z wyjątkiem tego właśnie singla. Szesnaście lat później zrobił z niego dobry użytek Casual – stworzył bit do „Tell me who profits” na debiutancki album „93 till infinity” Souls of Mischief. Szczerze – Casual nie jest zbyt dobrym bitmejkerem i na każdej płycie Hiero, jego produkcje wypadają najgorzej (w przeciwieństwie do jego zwrotek). No cóż, tym razem nawet jemu się udało.



czwartek, 22 października 2009

Souls of Mischief - Montezuma's Revenge

Niebawem – w przeciągu miesiąca z kawałkiem – ma się ukazać nowy album Souls of Mischief „Montezuma’s Revange”. Nie sposób podać dokładnej daty jej wydania. Jedni podają, że będzie ona dostępna już 10 listopada, a drudzy, że dopiero 2 grudnia. Jednak moje zaufane źródło informacji – undergroundhiphop.com – nie ma jej na swojej liście pre-orders. A jak oni nic nie słyszeli o premierze listopadowej, to mam podstawy przypuszczać, że „Zemsta Montezumy” pojawi się w grudniu.
O płycie wiemy całkiem dużo. Znamy dwa single – „Tour stories” i „Lalala” – które pozwalają mi podejrzewać, że album nie będzie beznadziejny. W erze upadku rapu, w której obecnie żyjemy, to już dużo. Bity przypominają te z ostatniego albumu Hierogliphics „Full circle” – czyli nie zwalają z nóg i nie porywają. Flow Tajaia, Phesto, Opio i A-Plusa również nie uległ zdecydowanym przeobrażeniom. Poszlaki sugerują, że nic się nie zmieniło, pomimo zatrudnienia dodatkowej siły producenckiej w postaci Prince Paula. Ale to tylko poszlaki…Z werdyktem trzeba poczekać na cały album. Chciałbym, żeby zaskoczyli mnie formą z czasów „No man’s land” i „Third eye visions”, kiedy ich szybkie bity porywały, a flow był huraganowy. Teraz są ospali, przepaleni i „podtatusiali”…Mimo to z niecierpliwością czekam na renesans „Psotnych Dusz”.
Co do Prince Paula, to mam jedno życzenie – niech powtórzy tam choć jedną taką genialną produkcję jak „Me, Myself and I” De La Soul. Czy to w ogóle możliwe?





Lee Morgan "Gigolo"

Nadeszła „jesieńzima”. W związku z tym smutnym faktem musiałem ponownie skonfigurować moje playlisty. Chciałem by wypełniające je utwory korespondowały z moim minorowym nastrojem i paskudną aurą za oknem…Cóż więc lepiej pasuje do smutnej nostalgii zziębniętej istoty niż twórczość Johna Coltrane’a i jego kwartetu? Chyba nic, chciałem sobie odpowiedzieć, ale niespodziewanie na mojej drodze życia pojawił się J.Rawls i skierował moje myśli w zupełnie innym kierunku. Oto spytał się mnie czy znam historię trębacza Lee Morgana, bo jego kumpel John Robinson chce mi ją opowiedzieć. Mówię, że wiem, że Lee grał na trąbce u Blakey’go i McLeana…i wiem, że wciągał kokę…i wiem…I wtem mnie zagłuszyli biografią ów Morgana. Wysłuchałem uważnie, i muszę stwierdzić, że Rawls mógł się bardziej postarać, a ospały Robinson, imający się ambitnych, lecz niezbyt udanych, projektów jak „Scienz of life”, powinien nagrywać dla „Prosto” (na przykład współpraca z dynamicznym Fu mogłaby „wzbogacić jego technikę i poprawić dykcje”), albo odbyć inną formę pokuty. Na przykład wziąć Kasię Skrzynecką by zaśpiewała mu refren tak słodki jak ten, który wydobyła była z siebie dla Mezo. Zostawmy jednak dwóch Panów J – może się poprawią. Ich niewątpliwą zasługą było wskazanie mi twórczości Lee Morgana jako terytorium poszukiwań potencjalnych hitów. Udało się! Pośród bopowych „krzaczków”, jakie przeważnie sadził ów trębacz, znalazłem jedno zdrowe, coltrane’owskie „drzewo” – efekt jego współpracy z genialnym aranżerem-saksofonistą Wayne’m Shorterem, pianistą Mabernem, basistą Cranshawem i perkusistą Higginsem. Słyszycie jak Mabern wciela się w McCoya Tynera, a Shorter w „Trane’a”? Brzmi to wszystko bosko! Przy „Gigolo” reszta płyty wypada blado. Posłuchajcie zatem.

środa, 21 października 2009

"Rush hour" w "Slow traffic..."

Po tak zamulonym wpisie należy zaserwować kawałek rapu z górnej półki. Szanowni goście, oto singiel Lone Catalysts (z gościnnym udziałem Showtime’a) zatytułowany „Rush hour” podany w towarzystwie „You know the deal” Bennie Maupina. Pozwólcie zatem, że zadam Państwu zagadkę: jaka jest wspólna nuta obu dań i gdzie się ona dokładnie znajduje?
Za danie główne odpowiada doskonały twórca – J. Rawls – o którego dokonaniach mogę tworzyć li tylko laurki i hymny pochwalne do muzyki utrzymanej w wagnerowskich tonacjach. Autorem przystawki jest natomiast doskonały saksofonista z headhunterskiej drużyny Hancocka – Bennie Maupin. „You know the deal” pochodzi z jego drugiej solowej płyty „Slow traffic to the right”. Jest to album kolejnego sidemana Herbie’go Hancocka (po trębaczu, Eddie’m Hendersonie), który w ramach nakreślonego przez swego mistrza pola tworzy swoją własną jakość. Muzyka Maupina jest przestrzenna, spokojna, liryczna – nazwałbym ją „kojącym funkiem”. Można sobie ją „załączyć”, otworzyć piwko i gapić się w mroki nocy rozmyślając, na przykład, o upadku polskiego rapu (powstałego poza łódzkimi Bałutami) lub samku ciemnego Ciechana. Maupin naprawdę uspokaja! Zamieszczony tu kawałek jest zdecydowanie najbardziej dynamiczny i „bujający” na całym krążku. Reszta pozycji „Slow traffic…” może być stosowana jako masaż dla mózgownicy zmęczonej słuchaniem dynamicznej „Man-Child” Hancocka lub niepokojąco dzikiej, zalatującej „On the corner” i „Bitches brew” Davisa, „Inside-out” Hendersona. Kto wie? Może Bennie tworzył te utwory chcąc się wyróżnić spośród innych „łowców głów” wodza Herberta z Chicago? Kończąc te bezproduktywne dywagacje, chciałem dodać, że to pozycja warta słuchania. A szczególnie „You know the deal”. Zatem, „Enjoy!”, jak piszą Anglosasi na swych blogach.




C'est bizarre mon pote, n'est pas?

Łezka zakręciła się w kąciku mego oka. Czy wasze oczęta też się szklą, jak przy obieraniu cebuli?

East Flatbush Project - Tried by 12

Kiedyś znalazłem to na jednym z mixtape’ów DJ Babu i wpadło mi w ucho. Ten bit chodził za mną od lat, ale dopiero teraz go namierzyłem i schowałem do odpowiedniego zwoju mózgowego pod etykietą „East Flatbush Project – Tried by 12”. Tak jak Gank Move i ich „Real players and OG’s”, tak i w przypadku tego zespołu (producent Spencer Bellamy oraz raper DeS) ten kawałek jest ich jednym cennym dokonaniem – nie szukajcie więc kolejnych hiciorów, bo ich nie ma.

piątek, 2 października 2009

Gdzie jest sampel? Pierwiastek Bobby'ego Hutchersona w dorobku Madliba

Declaime (Dudley Perkins), zacny członek gangu Madliba zwanego CDP, od 1999 roku wydał aż 9 solowych płyt. Na początku kariery więcej rapował, mniej śpiewał. Teraz postanowił odwrócić te proporcje…i nie mam już wygórowanych oczekiwań względem jego twórczości. I pomyśleć, że jeszcze osiem lat temu wróżono mu wielką przyszłość. Album „Andsoitisaid” zdobył wielke uznanie krytyków i fanów podziemnego rapu. Nawet, nieistniejący już niestety, polski magazyn hiphopowy „Klan” przyznał Declaime’owi laury za najlepszą płytę w 2001 roku. Powróćmy więc do tych jakże szczęśliwych dla kalifornijskiego rapera chwil, i przesłuchajmy mój ulubiony kawałek z tej płyty pod tytułem „Don’t trip” z wybitną produkcją samego Madliba (także przeżywającego wtedy efektywno-efektowny okres).


Odkryłem niedawno, że Madlib wziął tutaj sampel fletu z kawałka „Movement” Bobby’ego Hutchersona. Utwór ten znajduje się na jego płycie „Components” z 1965 roku. Jest to wyjątkowy album – pół bopowy, pół post-bopowy. Tę pierwszą połowę zaaranżował sam Hutcherson. Można go pochwalić za liryczna balladkę, a właściwie kołysankę, pod tytułem „Little B’s poem”. Druga część, to dzieło perkusisty Joe Chambersa. Stanowią ją cztery kompozycje. Trzy z nich są mroczne – kojarzą mi się z muzyką do filmów gangsterskich z tamtych lat. Są świadectwem końca epoki bebopu. W przeciwieństwie do nich, ostatni utwór, „Pastoral”, jest tak spokojny, że mógłby być stosowany w terapii osób znerwicowanych lub chorych na bezsenność. Krótko mówiąc, Hutchersona, i jego ekipa, stworzyli jeden z najdoskonalszych albumów lat sześćdziesiątych. Dodam jeszcze, że w nagraniu jej uczestniczyły największe ówczesne gwiazdy wytwórni Blue Note: Freddie Hubbard (tp), James Spaulding (as, fl), Herbie Hancock (p, org), Ron Carter (b), Joe Chambers (d). Tyle tytułem wstępu.


Przejdźmy do konkursu „beznagrodowego”. Z całego „Components”, Madlibowi najbardziej przypadł do gustu kawałek „Movement”. „Wyciął” z niego partie fletu graną przez czołowego sidemana Blue Note’u, doskonałego flecistę, Jamesa Spauldinga. Zatem moje pytanie brzmi: od której do której sekundy „Movement” Hutchersona trwa sampel fletu użyty przez Madliba w „Don’t trip”? Odpowiedzi proszę wpisywać do komentarzy. Kto pierwszy tan ma satysfakcję!

wtorek, 29 września 2009

Historia Pewnego Sampla II

Bohaterem drugiego odcinka „Historii Pewnego Sampla” jest właściciel głosu Chefa z „South Parku” – Isaac Hayes. Ten zmarły przed rokiem znany piosenkarz i kompozytor soulowo-funkowy miał swoim dorobku sporo udanych albumów, w tym również z muzyką filmową. Właśnie w tej części jego dyskografii znajduje się płyta z muzyką do „Shaft’u” – dzieła kina blaxploitation. Pisząc „dzieła”, mam na myśli fakt, że jest to film lepszy niż inne z tego gatunku (na przykład omawiane tydzień temu „Superfly”). „Shaft” nie zalatuje tak ostro klasą B i nawet…jego fabuła może okazać się na tyle porywająca, że obejrzymy go nie tyle dla śmiechu, co chcąc ujrzeć rozwiązanie akcji. Tym, którzy jeszcze tego filmu nie widzieli, piszę: nie zrażajcie się początkiem, kiedy to w Richard Roundtree, grający tytułowego porucznika Shafta, przemierza Nowy Jork z miną faceta, który chce swoim wzrokiem zabić pół miasta, promieniując twardzielstwem niczym Bronisław Cieślak. Przeczekanie tej dłużyzny - Roundtree idzie…idzie i…idzie - umila nam właśnie kawałek Hayes’a, doskonały w swej funkowej miejskości. To duch tamtej epoki „zapisany dźwiękiem”. Majstersztyk. Niestety, jak wielu artystów, Hayes także miał kłopoty z utrzymaniem wysokiej formy. W trzy lata po „Shafcie” stworzył soundtrack do filmu „Though Guys”, w którym sam wystąpił. Z resztą, w doborowym towarzystwie, bo u boku Lino Ventury, znanego z filmów gangsterskich J.P. Melville’a z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Mimo wyciągnięcia z lamusa europejskiej gwiazdy, „Though guys” nie okazał się hitem. Taśma filmowa została zapomniana, a muzyka Hayesa żyje własnym życiem przetwarzana przez kolejnych rapowych producentów.
Przebojem z omawianej płyty, okazał się kawałek „Hung up on my baby” – utworek niezwykle przyjemny, z „relaksującą” gitarą i wspaniale zaaranżowanymi „dęciakami”. Hayes wzniósł się w nim na wyżyny kompozytorskich możliwości – zdecydowanie najlepszy track z „Though guys”!!!



Pierwszym, znanym mi, użytkownikiem tego sampla był Scarface z Geto Boys. Skorzystał z niego tworząc „Mind playin’ tricks on me” na album „We can’t be stopped” z 1991 roku. Jego produkcja okazała się genialna – singiel okupował listy przebojów obsypano go wieloma nagrodami. Jest najbardziej rozpoznawalnym utworem chłopaków z Houston.



Drugim był QD III, syn Quincy Jonesa. Na początku lat dziewięćdziesiątych QD był jednym z wyróżniających się „gangsterskich” bitmejkerów. Gitary z „Hung up on my baby” wykorzystał w „You know how we do it” z płyty „Leathal injection” Ice Cube'a. Przyznacie, że zrobił to dobrze. Tytułem dygresji, podobno w owym czasie QD szkolił w swoim rzemiośle Alchemista. Nie wydaje wam się, że uczeń NIE przerósł mistrza?



Producentami trzeciego z bitów był prapolski duet Majki & Korzeń. Fragment z „Hung up on my baby” wykorzystano w „Bez umiaru” z niezapomnianej, polskiej rap-płyty „Minuty” zespołu Stare Miasto.

sobota, 19 września 2009

Historia Pewnego Sampla I

Drodzy Afrosłowianie! W związku z nadmiarem pomysłów w mojej zakatarzonej łepetynie postanowiłem otworzyć dziś nowy cykl postów zatytułowany „Historia pewnego sampla”. Chciałbym w nim zaprezentować jak różni producenci rapowi obchodzą się z tym samym samplem. Będziecie mieli okazję posłuchać, jakie są różnice w ustawieniu bębnów i basów oraz jak kształtowały się flow’y poszczególnych MC w stosunku tej samej „próbki”. Co więcej, będziecie mogli także prześledzić jak w poszczególnych okresach historii hip-hopu zmieniał się sposób wykorzystania tego samego fragmentu. A jeśli jesteście ambitni, to możecie również rozważać czy na obróbkę sampla wpływało pochodzenie etniczne bądź społeczne producenta, a nawet szerokość geograficzna pod którą mieszka. Ponadto ten cykl ma być pretekstem do czaso-muzycznej podróży ku źródłom wszelkich sampli, czyli do jazzu, funku, r’n’b, soulu czy afrobeatu; powrotu do twórców wielkich, takich jak Fela Kuti, John Coltrane czy James Brown, i tych mniejszych, których dokonania zginęły w mrokach ludzkiej pamięci nie wchodząc do kanonu dzieł klasycznych, jak The Three Sounds, Lee Morgan czy The O-Jays. Podsumowując, chcę pokazać jak w arcyeklektycznym ruchu zwanym hip-hop połączyło się wiele muzycznych epok zmiksowanych w jeden, całkowicie nowy, postmodernistyczny twór.
Na początek chciałem wydobyć na światło dzienne Curtisa Mayfielda – gwiazdę soulu z lat 70-tych. – i jego piosenkę pt.„Hard Times” z albumu „There’s no place like America today” z 1975 roku. Rzeczony utwór powstał trzy lata po największym sukcesie Mayfielda, czyli ścieżce dźwiękowej do filmu blaxploitation „Superfly”, zawierającej takie hity jak „Superfly”, „Freddie’s dead” oraz „Pusherman”. Na niej słyszymy, że Mayfield jest nie tylko zdolnym piosenkarzem, ale przede wszystkim doskonałym aranżerem. Na kształt płyty bardzo dobrze wpłynęła pewna mroczność i miejska twardość wymuszona przez klimat filmu. Getto, dilerzy, kokaina, heroina i walka na pięści w gęstym od spalin nowojorskim uptown – muzyk nie mógł do takiej atmosferki podgrywać niczego co przypominałoby jego pozostałe płyty. Nie była to kolejna słodziutka jak torcik bezowy z lukrem i karmelem płyteczka, jak „Curtis”, „Roots” czy „Love”, gdzie w każdym kawałku wzdychał do jakiejś lubej, wyśpiewując całą gamę uczuć nie dających zmrużyć oka nocą rozedrganemu miłością podmiotowi lirycznemu. Przemiana z dworskiego minstrela w ulicznego barda zdecydowanie mu się opłaciła. Jego album zajął pierwsze miejsce listy Billboardu na miesiąc, a dwa single z tej płyty utrzymywały się w czołówce rankingów przez niemal rok.
Płyta „There’s no place like America today” jest stylistycznie bliższa „Superfly”. Brak na niej przesłodzonych kawałeczków o miłości, które momentalnie zalepiały słodkim miodkiem moje uszka odstraszając mnie skutecznie od jego pierwszych płyt. Natomiast na pierwszy rzut ucha wyczułem, że jest od swojej wielkiej poprzedniczki z 1972 roku mniej dynamiczna, „chropowata” i społecznie zaangażowana. Przeważają na niej utwory spokojne, wręcz relaksujące, pozbawione przy tym wszelkich symptomów muzyki obojętnej, takiej jak kotleciarski jazz czy klubowy chill out. Charakterystyczny głos Mayfielda - wspierany delikatnie przez gitarę elektryczną, rhodesy oraz boską sekcje rytmiczną, której wysiłki urozmaicają krótkie, acz treściwe, ozdobniki na kongach – łagodzi zdenerwowanie, wywołując nawet chęć na oszczędny ruchowo taniec. Zdecydowanie polecam wam kawałki „Billy Jack”, „Blue Monday People”, „Hard Times” no i oczywiście „So in love” – singiel, który wywindował ten album na szczyty list 34 lata temu.




Z wybranych przeze mnie producentów pierwszy użył tego sampla etatowy producent wytwórni Rap-a-Lot N.O. Joe (alias Joseph Johnson). Bit został wykorzystany na płycie „Till death do us part” legendarnego zespołu gangsta z Houston, Geto Boys, w kawałku „Murder after midnight” (marzec 1993 r.).




Drudzy sampel z „Hard times” wykorzystali Poor Righteous Teachers na albumie „Black business” (październik 1993 r.) w „Rich mon time”.




Trzecim użytkownikiem tego sampla był Dominic „Domino” Siguenza – naczelny producent, pochodzącej z Oakland, supergrupy Hieroglyphics. Wykorzystał mayfieldowski motyw w bicie do „Fallow the funk” z płyty „Fear itself” Casuala (1994 rok).





Czwartym wielbicielem „Hard times” jest człowiek legenda, człowiek instytucja – aktor, producent, raper i biznesmen – RZA alias Bobby Digital. Omawianego tu sampla użył w utworze „Cakes” ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Ghost dog” (1999 rok). W dodatku całkiem umiejętnie do niego zarymował do spółki z Kool G Rapem.



Która wersja podoba się wam najbardziej? Odsyłam do komentarzy.

czwartek, 17 września 2009

Janion, Powstanie, Klęska. Przeciw polskiej mitomanii.



Kiedyś uważałem Marię Janion za „mistrza Yodę” wszystkich polskich feministek wraz z ich całym „tęczowym” otoczeniem. Potem przeczytałem „Niesamowitą Słowiańszczyznę” i przeszedłem na jej „stronę mocy” – a dokładniej – stałem się wielbicielem jej książek a nie działalności w ruchu, z którego postulatami nie zupełnie się zgadzam. Całkowicie uwiodła mnie swoimi wywodami o Polakach jako narodzie postkolonialnym. Mieliśmy być, streszczając jej wywody, systematycznie dominowani kulturowo przez Zachodnią Europę od X wieku. Podboju naszych słowiańskich mózgów mieli dokonywać księża i mnisi z Zachodu z olbrzymią pomocą naszych możnych. Lud państwa Polan jednak niechętnie poddawał się tym zabiegom, niekiedy silnie występując przeciwko nowej wierze – spójrzmy na chociażby na powstanie Masława z 1037 roku. Tenże mazowiecki możny stanął na czele pogan przeciwstawiających się arcychrześcijańskim Piastom. Taka jest wersja podręcznikowa. Jednakże uczona podejrzewa, że Masława uważano za szczególnie niebezpiecznego buntownika nie dlatego, że stał na czele pogan, ale polskich chrześcijan obrządku wschodniego – naszego SŁOWIAŃSKIEGO. Przyznacie, że takich wyskoków całkowicie delegitymizujących „boską władzę” z Rzymu Kazimierz Odnowiciel i jego entourage nie mogli tolerować. Ciekaw jestem co by było gdyby Masław wygrał (oczywiście, jeśli teza o istnieniu polskiego obrządku chrześcijańskiego jest prawdziwa)? Mielibyśmy własną cerkiew z metropolią w Płocku? Starożytny mazowiecki Serock byłby stolicą kraju? A Mazowsze dostałoby wcześniej należny mu status PRIMUS INTER PARES regionów Polski (wiadomo!). Aż włos się jeży od takich rozważań.
Mnie jednak wciąż fascynują pozostałości pogaństwa w kulturze niewolniczo-pańszczyźnianej wsi polskiej. Na przykład dziady – polska wersja brazylijskiej Makumby czy Voodoo - które odprawiane były aż do XIX wieku, nie wyplenione przez księży i dziedziców. W swojej książce Maria Janion pokazuje więcej przypadków takich reliktów rdzennej słowiańszczyzny, które trwały w kulturze chłopów. Wskazuje również sposoby w jaki ten system mentalnej opresji ukształtował naszą kulturę – skąd w niej tyle kompleksów i niepewność własnej wartości kamuflowanej frazesami o „moralnych zwycięstwach” i nieustannym „chwalebnym męczeństwie”. Nie napiszę o „Niesamowitej Słowiańszczyźnie” ani słowa – jest to wiwisekcja polskiej duszy i mentalności z którą trzeba się koniecznie zapoznać. Jeśli nie po to by lepiej poznać swój kraj i jego dzieje, to po to by móc polemizować z myślą pani Janion.
Znów zacząłem od tyłu, a właściwie z boku. Bo nie o tej części dorobku pani profesor chciałem pisać. Zamierzałem skupić się na wywiadzie jako udzieliła niedawno Wyborczej. Nawiązując do jednej z jej wypowiedzi dotyczących mitu Powstania Warszawskiego, mnie w tym całym kramie symboli także kłuje w oczy pomnik Małego Powstańca. Fotografie dzieci-bojowników w hełmach z opaskami AK kojarzą mi się ze współczesnymi zdjęciami z Gazy, na których sześcioletni hamasowcy, „hodowani” by wysadzić się za wolność i Allaha, paradują w zielonych opaskach z „kawasznikowami” w dłoniach. W sierpniu i wrześniu 1944 roku powstańcy „walili głową w mur” tak samo jak Hamas od 20 lat w Palestynie. Ruszyli bez koniecznego uzbrojenia na wyćwiczone w boju oddziały niemieckie jak wojownicy Szaka Zulu z dzidami na armie kolonialne witające ich seriami z karabinu Maxim. Dlaczego ktoś na to pozwolił? Dlaczego wciąż w Polsce czci się nieodpowiedzialnych desperatów, wmawiając wszystkim, że byli to „bojownicy o honor”? Bo „tanio skóry nie sprzedali”? Mam ich szanować tylko dlatego, że mieli odwagę wziąć broń i strzelać porwani jakimś nieracjonalnym patriotycznym szaleństwem? Mam zapomnieć, że przez nich zginęło ćwierć miliona ludzi i niemal cała miejska infrastruktura została obrócona w perzynę? NIGDY! Tak jak nie powinno się zapomnieć tego, że w powstaniu brały czynny udział dzieci, ponosząc wszystkie koszty nierozważnych decyzji liderów politycznych pokolenia swoich rodziców. Liderów, którzy liczyli na pomoc Stalina w pokonaniu Niemców w Warszawie. Liderów oczekujących pomocy od Anglików i Amerykanów, którzy sprzedali ich wcześniej przy „zielonym stoliku” w Jałcie i Teheranie. Liderów, którzy chętnie oddali kilkaset tysięcy polskich żołnierzy w ręce alianckiego dowództwa. Żołnierze ci wyzwalali Anglię, Francję, Włochy, obficie ginąc w operacjach tak udanych jak lądowanie w Arnhem. Anglicy i Francuzi traktowali naszych żołnierzy jak swoje oddziały kolonialne złożone z Senegalczyków czy Sikhów, czyli jako „armatnie mięsko” (patrz casus Monte Cassino). Co ta cała sanacyjno-endecka elitka uzyskała dla nich w zamian? Nic. „Profesjonalni” politycy dali się wodzić za nos do samego końca uzyskując kolejno: zburzenie Warszawy, nadmiar polskich cywilnych i wojskowych ofiar wojny, wykluczenie Polaków z parady zwycięstwa w Londynie („…żeby nie drażnić Stalina…”), oddanie kraju w ręce „spadochroniarzy” z Moskwy na ponad 40 lat, niemal całkowite zapomnienie zasług Polaków na Zachodzie (przy czym wielu tamtejszych mieszkańców myśli, że to My wznieśliśmy obozy koncentracyjne!), Eldo wytatuował sobie Małego Powstańca na ramieniu...
Uff! Parafrazując powiedzenie mojego kumpla Piotrusia, chyba przesadnie „zadumałem się nad losem biednej Ojczyzny”. Dałem się porwać mojemu indywidualnemu patriotyzmowi i, co gorsza, momentami logice. To frustracje szczere, z których jestem gotów się tłumaczyć, gdy tylko ktoś mnie będzie o to nagabywał. Także piszcie. One Love dla wszystkich RACJONALNYCH PATRIOTÓW!

Aha!Oto link:

Przygoda (prawie) na Mariensztacie




Przeszukując niedawno Youtube’a natrafiłem na teledyski Geto Boys. Mam do tej grupy sentyment, ponieważ ich album „The Resurrection” nabyłem jako jeden z pierwszych w mojej kolekcji. Kupiłem go w nieistniejącym już sklepie „Digital” na Smolnej w WWA razem z „Muse Sick-n-Hour Mess Age” Public Enemy. Ale zanim doszło do kupna sporo się z Jankiem namęczyliśmy. Musieliśmy przyjąć jakieś kryteria selekcji, a nie znaliśmy się wtedy zupełnie na rapie. Obaj mieliśmy zbyt krótko „kablówki” by wpatrując się w telewizje muzyczne wbijać sobie do głowy obco brzmiące nazwy, takie jak „Kool G Rap” czy „Digital Underground”. Cała moja wiedza o tej muzyce ograniczała się do Cypress Hilla, Wzgórza Ya-Pa 3 i tego co mój ziomek z klasy, Wojtek, dowiedział się od swojego starszego brata, który z kolei dowiedział się czegoś tam od swoich kuzynów z Warszawy, którzy…Wsłuchiwanie się w „echo echa”, czerpanie wiedzy z obrosłej naroślami przeinaczeń wieści gminnej, nie dawało mi żadnych pewnych informacji. Moim drugim źródłem rap-wieści, przy czym równie nieprzydatnym, była telewizja publiczna. Pamiętam jak na „Dwójce” usłyszałem „Mistadobalina” Dela, „Shot’em down” Public Enemy, czy „Jump” duetu Kris Kross. Nic mi jednak to nie pomagało latem 96 roku. Usłyszałem je po razie i nigdy nie zapisywałem nazwy wykonawcy (dopiero dziś, mając rap-wiedzę, mogę przyporządkować nazwy zespołów i tytuły piosenek, które wtedy słyszałem i jakoś zapamiętałem, zapewne pod wpływem silnych emocji, jakie we mnie wywoływały). W „Digitalu” byliśmy z Jankiem pośród paru rzędów półek z kasetami NIE POSEGREGOWANYMI w sektory z poszczególnymi rodzajami muzyki. Istniał tylko podział na muzykę polską i zagraniczną. Co tu wybrać jak nie wiem nic oprócz tego, że kocham rap? Rozegraliśmy to z Jankiem prosto. Szukaliśmy okładek na których były jakieś symbole przemocy i śmierci (pistolety, czaszki itp.), Murzyni i nalepka „Parental Advisory Explicit Lyrics”. Podziałało. Na okładce kasety Public Enemy były czaszki, pistolet i nalepka „PAEL”, na Geto Boysach (sama nazwa wydała nam się „szałowo rapowa”) były trzy trumny, czarno-białe zdjęcia zaniedbanych kamienic, napis à la gotyckim pismem i oczywiście wymieniony wyżej znaczek. Pamiętam również, że przeszukując kasety natrafiłem na E-rotic z ich cyckwaną okładką…no i „Firing Squad” M.O.P, których płyty wtedy nie wybrałem i teraz trochę tego żałuję (nie dziwcie się, że aż tyle wspomnień zachowało się w mojej pamięci – „Mały Chłopiec” wyprawił się do „wielkiego miasta” i zobaczył „wielki sklep” z mnóstwem muzyki).
Tamtego dnia kupiłem kasety grup z przeciwstawnych ideologicznie obozów. Public Enemy to anty-gangsta Czarni nacjonaliści z Nowego Yorku. Geto Boys to gangsta z Houston. Jedyne co ich łączy to kolor skóry i podobny czas debiutu na scenie w połowie lat osiemdziesiątych. 13 lat temu było mi to zupełnie obojętne, bo nie bardzo rozumiałem „o co się chłopakom rozchodzi”. Teraz wiem o czym są ich teksty ale, kto wie, może i dziś dokonałbym tego samego wyboru. W końcu nadal liczy się tylko to, żeby bit był dobry, MC miał ciekawy flow, a teksty i ideologie pozostają na planie dalszym (przynajmniej jeśli chodzi o płyty z amerykańskiego podwórka).
Epilog: „Digital” już od dawna nie istnieje, Geto Boys się rozpadli, Public Enemy robi coraz gorsze albumy, Janek jest art directorem i połową Bitnix, E-rotic się rozpadło, Wojtek ma rodzinę i mieszka w „wielkim mieście”, „Mały Chłopiec” wie więcej o rapie…a kasetę Geto Boys ukradł mu jakiś chłopo-robotniczy znajomek z Pionek w dwa-trzy lata po jej kupnie (razem z kasetami Naughty by Nature „Povery’s Paradise” i „Same as It Ever Was” House of Pain).











'Give It Up' by Public Enemy
'Give It Up' by Public Enemy


'So Whatcha Gonna Do Now' by Public Enemy
'So Whatcha Gonna Do Now' by Public Enemy

wtorek, 1 września 2009

Gank Move i Masta

Nie było mnie dłuuugo. Powracam z gangsta rapem – starym i dobrym, ma się rozumieć. Przedstawiam zatem Gank Move. Oto dwóch panów z Detroit, których zainspirowali raperzy z East Oakland i Compton. O ile trzeba przyznać, że singiel „Real Niggas & O.G's” jest całkiem dopracowany - dopsze buja - to cały album, „Come Into My Word”, prezentuje się bardzo słabo. Dałbym 2 punkty na 10, ponieważ, oprócz wyżej wspomnianego kawałka, jest tu tylko jeden średni trak. A reszta to tandeta – producencki głód i mizeria. I mam odpowiedź dlaczego skończyli karierę. Niemniej jednak szacunek za jeden dobry strzał!



A na „drugą nóżkę” legendarny Masta Ace - również zainfekowany brzmieniem z East Oak:

środa, 12 sierpnia 2009

Maghreb United c.d


Do wszystkich którzy chcą zdobyć Maghreb United!


Ta płyta jest beznadziejna - bardziej RAI niż RAP. Naprawdę in plus wyróżnia się li tylko "Chez toi c'est chez moi". Można powiedzieć, że Mafia trzyma formę - zawsze z całych ich albumów, poza "Les princes de la ville", podobają mi się góra cztery kawałki. A tu? JEDEN! Wszystkie gwiazdy pustynno-wielbłądziego dansu z Algierii + Rim-k i jego podparyskie ziomki = kakofonia na resorach. A więc jak zobaczycie tę okładkę czym prędzej znikajcie!


P.S. Może nie jest to zbyt wyszukana i szczegółowa recenzja ale... na lepszą ta płyta sobie nie zasłużyła. Chciałem na niej znaleźć więcej hitów. Rozczarowałem się srodze. Teraz przemawia przeze mnie gorycz zawiedzionego kolekcjonera. Mogło być gorzej...Dysonans poznawczy potrafi doprowadzić nawet do rozpaczy przechodzącej w długotrwałą depresję. Bogu dzięki, jestem twardy!

sobota, 8 sierpnia 2009

Maghreb United

Przed chwilą to znalazłem. Nowiutkie wcielenie Mafii K1'fry i największego pracusia wśród francuskich raperów, Rim-k. Maghreb United w koszulce Arsenalu Londyn.

Powróciłem z wierszem Charles'a Bukowskiego

Wróciłem z Kazimierza i oto co przeczytałem pierwsze, gdy przekroczyłem próg mego domostwa:


blue moon, oh bleweeww mooooon
how I adore you!


I care for you, darling, I love you,
the only reason I fucked L. is because you fucked
Z. and then I fucked R. and you fucked N.
and because you fucked N. I had to fuck
Y. But I think of you constantly, I feel you
here in my belly like a baby, love I’d call it,
no matter what happens I’d call it love, and so
you fucked C. and then before I could move
you fucked W., so then I had to fuck D. But
I want you to know that I love you, I think of you
constantly, I don’t think I’ve ever loved anybody
like I love you.

bow wow bow wow wow
bow wow bow wow wow.


Charles Bukowski ze zbioru wierszy "Play the piano drunk, like a percussion instrument, until the fingers begin to bleed a bit", HarperCollins, New York, 2003.
I jeszcze jeden wiersz Charles'a z dokumentu o nim:

sobota, 1 sierpnia 2009

Baron Sobota

Pamiętam jak dziś. Był ciepły, letni czerwcowy dzień w Radomiu. Z grupka znajomków byłem wtedy na graffiti jamie na Raffilu, bodajże w 1999 roku. Na niewielkiej, zaimprowizowanej scenie stał rosły blondas z bródką - Dj Mono. Puszczał same hity. Tam pierwszy raz usłyszałem "Get up" Lost Boysów, MF Doom'a no i "Puppet Master" B.Reala i Dr. Dre ze składanki "Soul assasins" Dj Muggs'a. Po dziś dzień ten kawałek kojarzy mi się z Radomiem i tym pamiętnym jamem - pierwszym na którym w życiu byłem.
Zwróćcie uwagę jak wspaniale ponury i groźny nastrój "Puppet master" koresponduje z powierzchownością i klimatem tego miasta. Nawet fizjonomie statystów i głównych aktorów teledysku żywo przypominają mi typowe radomskie oblicza. Takie, które wódka, papierosy, mielone, "przepocona" mortadela, a przede wszystkim wsiowe pochodzenie, zmieniły w karykatury wytworów Fidiasza. Jakby były rzeźbione tępą siekierą w próchnie; jakby były z wosku, którego powierzchnia została nadpalona zapalniczką - rozmyta i pełna zwisających kropel. Poza tym przyjżyjcie się tym osiodłanym, tęgim, kobitkom. Jakby je ubrać w zapinane bluzeczki z materiału zasłonowego a la Giereque to przypominałyby przecietną Polkę - małomiasteczkową, koło czterdziestki. Taką pionkowsko-radomską.
Pozdrawiam raz jeszcze rodzinne strony! A oto vidjo:

piątek, 31 lipca 2009

Pożegnanie lipca...

Uciekam od cywilizacji. Jadę do Kazifornii z babskim entourage'm. Niech Legba ma was w swojej opiece! Zamierzam przeprowadzić obrzęd na kazimierskim cmentarzu - wezwać Barona Sobotę, zarżnąć parę czarnych kur, napić się "Perły", pograć na bębnie, wpaść w trans i popierdzieć w piasek wiślanej plaży. MMM...pycha!
Mam nadzieję spotkać parę twarzy ze starych czasów - współplemieńców z Pionek i Radomia.
Żegnam się z Warszawą i miesiącem lipcem nostalgicznym Cannonballem Adderleyem. Au Revoir Moi Mili!


sobota, 25 lipca 2009

Okruch Kryptonitu

Nie znałem formacji MHZ (skład: Camu Tao, Copywrite, Jakki Tha MotaMouth, Tage Proto, Cage i RJD2). Przesłuchałem ich niewielki dorobek i niedługo zajęło mi wysnucie nader smutnego wniosku - nie jest to dobry zespół. Podobno nagrali swój jedyny album („Table scraps”) w trzy dni. To słychać. Dobrze, że pozostawali w zaułkach podziemia, bo sława się im nie należy. Poza kawałkiem „Kryptonite” z bitem Camu Tao, zmarłego przed rokiem rapera i producenta, nie ma tam nic ciekawego. Nawet jego kumpel RJD2 nie popełnił na tym longpleju żadnego godnego pochwały kawałka, co biorąc pod uwagę jego późniejsza karierę (płyta MHz pochodzi z 2001 roku) może być dla niektórych zaskakujące. Zatem posłuchajcie jednego smacznego „okrucha dźwiękowego”, który spadł z konsolety pewnego dnia 2001 roku w jednym z domów miasta Columbus, Ohio.

czwartek, 23 lipca 2009

Spóźnione życzenia z okazji 22 lipca

Z okazji 22 lipca życzę wam jak najmniej takich poranków:

Obudziłem się przygnębiony. Popatrzyłem na sufit, na pęknięcia w suficie. Zobaczyłem bizona, który coś tratował. Chyba mnie. Potem ujrzałem węża z królikiem w pysku. Promienie słońca wpadające przez dziury w zasłonie ułożyły się w swastykę na moim brzuchu. Swędziała mnie dziura w dupie. Czyżby znów zrobiły mi się hemoroidy? Kark miałem zesztywniały, a w ustach smak zepsutego mleka.
Wstałem i poszedłem do łazienki. Nie miałem ochoty patrzeć w lustro, ale spojrzałem. Zobaczyłem na swojej twarzy przygnębienie i wyraz rezygnacji. Wielki ciemne wory pod oczami, pod małymi, tchórzliwymi oczkami, jak u szczura, kurwa, schwytanego przez kota. Moja skóra wyglądała tak, jakby przestała się starać. Jakby była zdegustowana tym, że należy do mnie. Brwi zwisały mi na oczy; poskręcane, szalone; brwi szaleńca. Straszne. Wyglądałem obrzydliwie. I nawet nie czułem potrzeby wypróżniania się. Kiszki miałem zatkane. Poszedłem do kibla, żeby się odlać. Celowałem dobrze ale struga moczu trysnęła krzywo, na posadzkę. Zmieniłem nieco kierunek i wtedy obszczałem deskę klozetową, bo zapomniałem ją podnieść. Urwałem trochę papieru toaletowego i wytarłem posadzkę. Potem deskę. Wyrzuciłem papier do klozetu i spuściłem wodę. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem kocie gówna na dachu sąsiedniego budynku. Podszedłem do umywali, wziąłem szczoteczkę do zębów i ścisnąłem tubkę. Za mocno. Zbyt długi kawałek zielonej pasty ześlizgnął się leniwie ze szczoteczki i spadł do umywalki. Wyglądał jak zielona glista. Podniosłem go palcem, rozsmarowałem po szczoteczce i zacząłem czyścić zęby. Zęby. Co to za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzna egzystencję. Jemy, pierdzimy, drapiemy się uśmiechamy i obchodzimy święta.
Umysłem zęby i wróciłem do łóżka. Brakowało mi ikry, wigoru. Czułem się jak pinezka, kawał linoleum.
Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze. Może jak wstanę w południe, będę lepiej wyglądał i lepiej się czuł. Znałem jednego gościa, który nie srał całymi tygodniami. Wreszcie go rozerwało. Poważnie. Brzuch mu pękł i gówno trysnęło na boki.
Zadzwonił telefon. Nie zareagowałem. Rano nigdy nie podnoszę słuchawki. Po 5 dzwonkach telefon zamilkł. I dobrze. Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem, żeby cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej ode mnie. Zakryłem się po szyję i czekałem.
(Charles Bukowski, Szmira, Noir Sur Blanc, Warszwa 2002, str. 88-90)

Co do mnie, to muszę stwierdzić, że jestem dziś chodzącą fabryką cuchnących pierdów. Jestem zaginioną mobilną wytwórnią biologicznej broni masowego rażenia. Jestem spełnieniem snów Saddama o wunderwaffe, która rozpieprzy syjonistyczne pułki. Jestem ucieleśnionym wyobrażeniem Busha i Powella o potędze BAASistowskiego Iraku. Mój przepis na sukces to pięć piw, 4 jajka sadzone, pół paczki chipsów „Chakalaka”, 70 dag fasolki szparagowej, tuńczyk w zalewie majonez + curry…Mówię wam – trzymam w szachu cały dom. Nawet okoliczne muchy dwa razy się zastanawiają zanim wlecą do mojego mieszkanka, a hieny w praskim zoo nerwowo chodzą w swoich klatkach. Ich nozdrza pożądliwie kierują się na północny zachód…Od nostalgii za dobrym papu aż szklą im się oczka…Ciche wycie rozpływa się w parnej, cieżkiej nocy.

wtorek, 21 lipca 2009

This is the Life

Chyba od czasu „Skreczu” nie było tak ważnego filmu dokumentalnego o hiphopie jak ten. „This is the Life” opowiada o „The Good Life” – knajpie w Los Angeles, gdzie na przełomie lat 80tych i 90tych hartowała się stal – pierwsze kroki stawiały przyszłe gwiazdy rapowego podziemia. Na freestylowych sesjach prezentowali się tam miedzy innymi Chali 2na, Abstract Rude, Myka Nyne, 2Mex, Ellay Kule. Na razie film zbiera nagrody na festiwalach i…pewnie nieprędko zawita nad Wisłę. Mam nadzieję, że Artur Liebhart i jego ekipa tego nie przeoczą tej pozycji i pojawi się w „Kraju kwitnącego buraka” najpóźniej na przyszłe DocReview. A może Torbickiej odbije i weźmie to na „Dwa Brzegi” do Kazimierza? Co ma być to będzie. W każdym razie muszę to zobaczyć. Aha! A jakbyście to gdzieś znaleźli, na festiwalu czy w necie, to dajcie znać.

niedziela, 19 lipca 2009

The Nonce? Znacie?

Eksplorując dokonania Chuck D na youtubie przypadkiem wyświetliło mi się…The Nonce. Posłuchałem – to jest to! Styl à la Pharcyde, Pete Rock czy Tribe. Z resztą kumplowali się z Aceyalonem i jego ekipą, Freestyle Fellowship. To słychać! Tyle, że bity stoją na dużo wyższym poziomie niż na te z „Inner City Griots” FF. Z drugiej strony chłopcy z FF…dajmy spokój porównaniom. Koniec końców jest to przyjemniejsze, bardziej miękkie i jazzujące, niż totalna awangarda emitowana w owym czasie przez kręgi spod znaku Project Blowed. Trudno uwierzyć, że to powstało w połowie lat dziewięćdziesiątych w uchadzącym za gangsterskie LA, a nie w "true schoolowym" Nowym Yorku. Posłuchajcie kawałków poniżej bądź, jeśli chcecie więcej takowej muzyki, zdobądźcie to i tamto. Polecam – szczególne na dzisiejszą deszczową pogodę.


The Nonce "Mixtapes"



The Nonce "Bus Stops"

niedziela, 5 lipca 2009

Oxmo Puccino "365 jours" i "Pucc Fiction"

A oto dwa oblicza jednego z najlepszych paryskich raperów, pochodzacego 19 dzielnicy Oxmo Puccino. Oto nowe...



...a dla porównania również stare - kolaboracja z Boobą (Lunatic):

wtorek, 30 czerwca 2009

Lone Catalysts w najwyższej formie



Oto najnowsze dokonanie jednej z moich ulubionych rapowych grup. Jest to zapowiedź ich nowego albumu „Back to school”, który ukarze się nakładem Babygrade Records (label wydał ostatnio płytę U-God’a „Dopium”, a wydaje również, między innymi, Jedi Mind Tricks). Data wydania płyty pozostaje nieznana. Po singlu wnoszę, że będzie co najmniej tak dobra i równa jak dwie ich poprzednie, „Hip-hop” i „Good music”. Wsłuchajcie się tylko w tą wspaniałą długą pętlę - klasyczny, stary, solidny, niezmienny J-Rawls. No i w spokojną nawijkę J. Sands’a, który powinien otrzymać statuetkę najbardziej niedocenianego MC podziemia Wschodniego Wybrzeża.Zauważcie pewien fenomen. Gdy ten duet się rozdziela, to robi płytki tandetne lub średniawe. Spójrzcie na J.Rawlsa – płyty 3582 (z Fat Jon’em), kolaboracja z Declaime’m czy piosenkarzami soul. Posłuchajcie obu „The Breaks” J.Sands’a – z pierwszej można posłuchać pięciu kawałków (zupełnie przypadkiem tych z bitem Rawls’a!), natomiast drugiej…w ogóle nie powinien wydawać. Za to co zrobił z dobrymi samplami na „The Breaks vol. 2” ukarałbym go przymusem nagrania epki z Katarzyną Skrzynecką oraz…paroma nocami w łóżku z Niną Terentiew. Aha! No i koniecznie musiałby pojechać na wesele w okolice Żelechowa lub Staszowa, by zobaczyć na własne oczy i posmakować urokliwych igraszek, jakie preferują potomkowie Białych niewolników. Gdyby wykonał taką pokutę to może bym mu wybaczył te kilkanaście parszywych tracków, które plamią jego dorobek jak płyta „Sunlight” dyskografię Herbiego Hancock’a. Powracając do głównego wątku, gdy obaj panowie „J” są razem tworzą rzeczy wyjątkowe. Nie tną „cienko” ogranych sampli by je przetasować bez ładu i składu, a następnie polać „lukrem” w postaci przyśpieszonego wokalu dodając jeszcze „cykającą” perkusyję z handclapami; nie pieprzą non-stop o tym, jak to ciężko być gangsterem. Nie idą z duchem czasu – ciągle tworzą hity przy pomocy tych samych środków jak na singlach wydanych przed „Hip-hop”, zebranych na składance „The Catalysts Files”. „Word Famous” to kolejny dowód, że ich styl nie wymaga zmian i korekt. Tymczasem czekam na ogłoszenie daty wydania płyty, licząc, że i tym razem twórcy z pogranicza Pensylwanii i Ohio mnie nie zawiodą.

piątek, 26 czerwca 2009

Blaq Poet "The Blaqprint"


DJ Premier to legenda hip-hopu – to nie ulega wątpliwości. Niemal każda nowojorska rap-celebryta miała jego beat na jednym ze swoich longplejów. Te albumy, które w całości były przez niego wyprodukowane, należą do klasyki: Gangstarr (z naciskiem na „The moment of truth”), pierwszy Jeru the Damaja czy „Livin’ Proof” Group Home. Jeśli którykolwiek raper zdobył choć jeden podkład jego autorstwa na swój album, ten natychmiast stawał się singlem – nagrywali do niego teledysk i…sukces gotowy. Sprzedaż rosła. Czasem zasłużenie, gdy jego marka służyła promocji bardzo dobrych przedsięwzięć takich jak albumy M.O.P, Commona i Afu-ra; a czasem jego single były marketingową pułapką. Spójrzmy chociażby na przypadek „Nas is like” Nasa z płyty, której tytułu nie pamiętam (dzieki Bogu któryś z życzliwych acz moralnie niepełnosprawnych „pionkowian” mi ją ukradł w tydzień po zakupieniu). Ile osób nabrało się, tak jak ja, i kupiło wtedy całą płytę Nasira, podczas gdy oprócz tego jednego „premierowskiego” kawałka nie było nic – sama beznadzieja, miernota i kakofonia (od tamtej pory w moich sądach nad dokonaniami „Dumy Qeensbridge” obowiązuje zasada „domniemania chujowości”, niestety na ogół słuszna). Dziś, w erze internetu, zakup takiego słabego albumu nie mógłby mieć miejsca – mam mój ukochany serwis undergroundhiphop.com (www.undergroundhiphop.com), który pozwala mi zawczasu oddzielić ziarno od plew, często nawet zanim album się ukarze. I tą właśnie metodę rekonesansu zastosowałem wobec płyty innego mieszkańca Queensbridge, który kolaboruje z DJ Premierem, niejakiego Blaq Poeta.
Jego bodajże trzecia solowa płyta, po „Rewind: Deja Screw” i „Blaq out”, zowie się „The Blaqprint”. Od ponad pół roku promuje ją genialny teledysk z beatem Premiera „Ain’t nothin’ changed”. Znów nadzieje na pojawienie się oazy dobrego rapu, na hip-hopowej pustyni ostatnich lat wzrosły. Niestety, to co tak pięknie i bujnie wyglądało z daleka okazało się co prawda oazą, a nie fatamorganą, lecz nie złożoną z daktylowych palm, a li tylko z lekko zazielenionych krzaków pośród których, zamiast stawiku lub studni, znaleźliśmy sporą kałużę. Takie porównanie samo się nasuwa po przesłuchaniu tej płytki, która razi przeciętnością i cuchnie „premierowskim” rzemiosłem w złym tego słowa znaczeniu. Dlaczego? Ponieważ oprócz wyżej wymienionego singla, do dobrych tracków zaliczyć można jedynie „Hate”, „Never goodbye” i „Don’t give a fucc”. Reszta to kawałki średnie, które z pewnością nie rażą kiepskim samplem i przekombinowaną perkusją, ale i nie porywają – zero emocji, można co najwyżej delikatnie pobujać głową, ale nie za długo…bo znudzeni przełączycie na następny kawałek. I tak dalej, i tak dalej, do końca płyty zatrzymując się na dłużej na czterech wyróżnionych utworach („Ain’ nothin’ changed” przesłuchacie nawet kilka razy).
Co do Blaq poeta to jego flow nie jest jakiś niesamowity, osobliwy, który by pochłoną waszą uwagę na dłużej – jest ostry i poprawny, bez żadnych zaśpiewów czy oryginalnych wstawek. On nie zahipnotyzuje was spokojem, jak Guru; nie porwie jak Lil’ Fame czy Freddie Foxxx; nie zaskoczy szybkością, techniką, czy barwą głosu jak Charlie Tuna czy Busta. Tematyka tekstów też nie wykracza poza nowojorski uliczny standard narkotyków, przemocy, więziennych opowieści i hołdów dla zmarłych ziomków. Z resztą nie mam o to do niego pretensji, niemniej jednak mógłby wnieść do tych ogranych motywów coś swojego i nowego. Wręcz mi przykro, że tego nie robi.
DJ Premier w przeciętnej formie i przeciętny MC zrobili solidną, lecz niczym niewyróżniającą się płytę. Jeśli jesteście fanatykami Chrisa Martina i jego produkcji możecie być rozczarowani. Jeśli nie znacie pełni jego możliwości, bo jesteście za młodzi, to będziecie zachwyceni – niewielu nowych producentów ma jego ucho więc i tak na ich tle nasz weteran wypada dobrze.
Na koniec, jeśli miałbym kogoś „po polsku” rozliczyć, to głównym oskarżonym o niską jakość „The Blaqprint”(jeśli jeszcze tego nie wywnioskowaliście z powyższych tyrad) jest, według mnie, właśnie stary producent (zrobił 13 na 15 kawałków, oprócz niego po jednym podkładzie zrobili Gemcrates i Easy Mo Bee), bo gdy beat jest kiepski lub nudny, przynajmniej ja tak mam, to flow i teksty MC w ogóle mnie nie interesują - irytuję się podkładem i przełączam kawałek. Kończąc, chciałem wyrazić nadzieję, że to dokonanie Premiera nie jest syndromem „wypalenia”, które dotknęło przed kilkoma laty jego partnera z duetu Gangstarr.

czwartek, 25 czerwca 2009

Bois-Caiman

Witam Wszystkich Zebranych! Nazywam się Dutty Boukman. Jestem hounganem wszystkich afrosłowian, a szczególnie afromazowszan. Pochodzę z osady zwanej Pionki, otoczonej nieprzebytą puszczą i dzikimi osadami takimi jak Trupień, Sucha, Suskowola, Laski, Czarna, Sokoły, Januszno czy Jedlnia. Niestety wraz ze sporą grupą moich ziomków zmuszony byłem udać się do wielkiej osady zwanej Warszawą. Tam moja tożsamość uległa erozji - pamiętam skąd pochodzę jednocześnie wypierając to z mojej świadomości; wciąż poszukuje siebie lecz ciągle wracam do tego samego miejsca - na mentalne Haiti, które jest tak urocze i przygnębiające, że aż niepotrzebne. Jestem hounganem wszystkich, którzy wyznają muzykę afropochodną, dobrą literaturę i chodzą przez świat wolniej. Jak flaneur - nieśpieszny podróżnik w którym rzeczywistość odciska swoje piętno, zapisuje swoją twarz i maże swoją mordę. Perfumuje kwiatem, głaszcze piórem by czasem nacieniować coś czystym gównem i obryzgać krwią. Jestem tu by was inspirować i dzielić się z wami moją codziennością tak burą i zmienną jak wasza. Bądźcie pozdrowieni!