W pewien zimowy wieczór przeglądałem moją płytotekę. Szukałem jakiegoś jazzu służącego za podkład do przygotowania ciepłej kolacji. Kolejno odrzucałem „Maiden Voyage” Herbie’go, trójpak Cannonballa Adderleya, Shortera, Trane’a Hubbarda...Wszystkie te tytuły znałem już dobrze i lubiłem, ale zupełnie nie miałem na nie nastroju, aż wreszcie...moim oczom ukazał się album „San Francisco” Bobby’ego Hutchersona. Nada się – pomyślałem, po czym umieściłem ją w odtwarzaczu. Po chwili z głośników popłynęły dźwięki utworu „Goin’ down South”. Jakże wyborne to dokonanie! Bobby na marimbie i Harold Land na saksofonie dają w nim popis swojej improwizatorskiej wirtuozerii, podczas gdy ich sekcja utrzymuje wciąż funkowy groove (ach, jak ja niecierpie anglicyzmów, ale są takie sytuacje, w których są one nie do uniknięcia...). Nie sposób się przy tym nie zrelaksować. Może więc dlatego Geoff Wilkinson z US 3 użył sampla z tego utworu w kawałku „Lazy Day” na niezapomnianej „Hand on the torch”? Zapewne tak. Po łatwym i przyjemnym, przyszedł jednak czas na utwór trudniejszy, a konkretnie na „Prints tie”. Słuchając go, ma się wrażenie, że perkusista (Micky Roker; współpracownik, m. in, Hancocka) oraz basista (John Williams) próbują nas zahipnotyzować swą rytmiczną mantrą podczas, gdy Hutcherson, Land i Joe Sample (elektryczne pianino; członek The Jazz Crusaders) próbują delikatnie naszkicować nam na karcie podświadomości tajemnicę bytu, sekret istnienia lub nawet wiadomość z innej galaktyki (wyręczają przy tym San-Ra). Około piątej minuty, gdy Hutcherson prowadził muzyczny dialog z pianinem Sample’a, usłyszałem parosekundowy fragment, który gdzieś już słyszałem. Tylko gdzie?...Gdzie? Gdzie? Gdzie? – pytałem sam siebie, mrucząc pod nosem. Przerwałem kuchenną pracę. Nóż opadł bezwładnie w hałdkę pokrojonej cebuli. Popatrzyłem na komputer. Potem w sufit. I nie zdążyłem się srogo zamyślić, a już znalazłem odpowiedź. Ów kawałek namierzyłem na Youtube’ie i uzyskałem potwierdzenie swoich przypuszczeń – „Prints tie” zsamplował twórca bitu do piosnki „Paris sous les bombes” Supreme NTM z płyty o tym samym tytule. A kto był tym producentem? Nie kto inny jak Lucien M'Baidem. Ten sam Lucien, który był wyszydzany w kawałku „Lucky of Lucien” na debiutanckiej płycie A Tribe Called Quest. Tenże skromny artysta pochodzi z południowych rubieży Paryża. Pod koniec lat osiemdziesiątych wyemigrował do Nowego Yorku by poznać tajniki nowoczesnego bitemejkerstwa. W „stolicy rapu” szybko zyskał uznanie. Został członkiem kolektywu Native Tongues (do którego należeli, m. in., Jungle Brothers i A Tribe Called Quest) i produkował nawet dla Beatnutsów. Obecnie robi muzykę do cyklu króciutkich komediowych kreskówek „Les Lascars” (u nas znanych pod tytułem „Ziomek”). Wracając do „Paris sous les bombes”, to opowiada on o jednym z pól hiphopowej aktywności uprawianych przez Kool Shena i Joey Starra (tworzących duet NTM) – graffiti. Posłuchajcie go – nawet jak nie znacie francuskiego to flow obu panów z Saint Denis i mroczny bit wystarczą by się nim zachwycić. Choćby chwilowo. Polecam zarówno płytkę Supreme NTM, jak i „San Francisco” Hutchersona.
Pamiętajcie również o rapowej karykaturze Luciena!