wtorek, 26 stycznia 2010

Historia pewnego sampla VII

Wracam po ponad miesięcznej nieobecności. Boże Narodzenie i karnawał wpłynęły negatywnie na moją aktywność blogerską, za co przepraszam grono stałych obserwatorów. Mea culpa. Postaram się nadrobić te zaległości.
Dzisiaj ponownie sięgnę do muzyki z lat siedemdziesiątych, z tą różnicą, że bohater będzie mniej znany niż Bobby Hutcherson i Diana Ross. Odsłaniam kurtynę – będzie nim David „Fathead” Newman.
Newman urodził się w 1933 roku w Teksasie. Swoją ksywę zawdzięcza nauczycielowi muzyki ze szkoły średniej, który bił go po głowie linijką i wyzywał od „zakutych łbów” („fathead”), gdy zauważył, że młody David nie umie czytać nut. Swoje muzyczne wykształcenie odebrał w Dallas – uczył się gry na flecie i saksofonie (oprócz niego w tym mieście dorastało dwoje innych znakomitych flecistów jazzowych – Bobbi Humphrey i James Clay). Co ciekawe, równolegle ze studiami muzycznymi zgłębiał wiedzę teologiczną. Niemniej jednak, w jego późniejszym życiu artystycznym ślady odniesień do Boga możemy odnaleźć li tylko w tytułach piosenek, na przykład „Precious Lord”. Newman do „świętych” nie należał – wciągnął swojego najlepszego kumpla, z pierwszego zespołu w jakim grał na początku lat pięćdziesiątych, w narkotyki. Tym kumplem był Ray Charles. Później, gdy Ray rozpoczął solową karierę, wziął „Fatheada” do swojego zespołu i uczynił pierwszym saksofonistą. Ich współpraca układała się wspaniale aż do 1966 roku. Wtedy to Newmana postanowił zagrać w bandzie flecisty i saksofonisty Herbie’go Manna. W następnych latach nagrywał i koncertował z takimi gwiazdami jak Aretha Franklin, Joe Cocker, B. B. King czy Natalie Cole.
W międzyczasie, w 1959 roku, za namową Raya Charlesa, rozpoczął swoją solową karierę, która jednak zawsze pozostawała na uboczu jego działań jako muzyk sesyjny. Początkowo grał klasyczny, bebopowy jazz. Później, na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, porwała go moda na jazz-funk. Z tego właśnie okresu twórczości Newmana pochodzi płyta „Lonely avenue”. W składzie nagrywającym tę płytę znalazł się wibrafonista Roy Ayers (udziela się także na pianinie), będący w przededniu swoich „złotych czasów”, i to on miał być drugim, po liderze solistą. Album otwiera wesoły, typowo funkowy, utwór „Fuzz”, w którym wszyscy muzycy poza liderem, łącznie z Ayersem, tworzą bogate, wielopłaszczyznowe tło dla popisu „Fatheada” na flecie. Ledwo wkręcimy się w niemal dyskotekowy klimat i…następuje radykalna zmiana. Newmana i jego team serwują nam klasyczną bluesową balladę „Precious Lord”. Lider daje nam tym razem popis gry na saksofonie – i znów jest to coś pięknego. Robi się słodziutko i lirycznie. Zaczyna się „Symphonette”. Flet jest równie liryczny i gładzi ucho, ale sekcja gra rytm typowo miejski. W sekcji kumuluje się czysty funk – idealna kombinacja twardego basu, pulsującej perkusji i pianina wzbogacającego poszczególne akcenty. Wszystko to piano, by nie przyćmić subtelności kunsztu gwiazdorów. Do tego Roy Ayers gra solo równie łagodne jak Newman. Słowem, to mój hit tygodnia i zarazem źródło sampla, którego użył J-Love i aż dwukrotnie Domino – ale o tym później. Wróćmy do dzieła Newmana. Następny utwór, „Lonely avenue”, to kolejna bluesowa ballada, klasyczna do bólu. Niemniej jednak warto zwrócić uwagę na gitarową solówkę Cornella Dupree. Kolejny, „3/4 of the time”, to jazzowa balladka w stylu lat sześćdziesiątych. Kojarzy mi się z utworkami jakie pojawiają w gangsterskich filmach Jean-Pierre’a Melville’a, gdy główny twardziel wchodzi do paryskiego nocnego klubu, a na scenie leniwie gra murzyński kwintet. W powietrzu wisi papierosowy dym, który przeszywają wzrokiem samotne, luksusowe kurwy wpatrując się pozornie zimnym, ale zaciekawionym, wzrokiem w naszego bohatera palącego przy barze szluga…Z resztą sami zobaczcie chociażby „Samuraja” – polecam. Kończąc dygresję, ostatni utwór, „Fire weaver”, to już typowy funk bez zbędnej liryki. Czysta wielkomiejska nuta. Podobny w klimacie do pierwszego utwóru, z tą różnicą, że tutaj Newmana daje popis gry na saksofonie. Podsumowując, świetna płyta. Stanowczo nie zgadzam się z recenzentem z „All music”, który napisał, że „sekcja rytmiczna jest przerośnięta”, a po przesłuchaniu całego albumu „nic nie zostaje w pamięci”. Dla mnie ta wielopłaszczyznowa sekcja to sam cymes „Lonely avenue”, a w pamięci na zawsze zostaje co najmniej główny motyw z „Symphonette”. Niestety, David Newman zmarł rok temu.

A oto efekty moich samplowych poszukiwań. Pierwszym producentem, który użył sampla z „Symphonette” był etatowy bitmejker Hieroglyphics Dominic „Domino” Siguenza. Zastosował go dwukrotnie. Raz do kawałka Casuala „Fear no evil” (można go znaleźć na „Hiero oldies vol. 2”)…

…a następnie w „What a way to go out” z albumu „93 till infinity” Souls of Mischief w 1993 roku. Nie zdziwiłbym się, gdyby zrobił dwa biciki tego samego dnia. Choć przyznacie, że pociął sampel na tyle umiejętnie, że trudno wyczuć ich wspólne pochodzenie.


Później fragment „Symphonette” wykorzystał również J-Love do stworzenia podkładu dla Large Professora. Chodzi mi o „Kool” z płyty „1st class” z 2002 roku. Wydaje mi się, że J-Love poszedł na łatwiznę. Po prostu wzmocnił rytmiczne akcenty i podbił bas. I Tyle. Ale liczy się efekt, a ten jest doskonały.


Zachęcam do zdobycia wszystkich omawianych powyżej płyt. Naprawdę warto je mieć.