Z okazji 22 lipca życzę wam jak najmniej takich poranków:
Obudziłem się przygnębiony. Popatrzyłem na sufit, na pęknięcia w suficie. Zobaczyłem bizona, który coś tratował. Chyba mnie. Potem ujrzałem węża z królikiem w pysku. Promienie słońca wpadające przez dziury w zasłonie ułożyły się w swastykę na moim brzuchu. Swędziała mnie dziura w dupie. Czyżby znów zrobiły mi się hemoroidy? Kark miałem zesztywniały, a w ustach smak zepsutego mleka.
Wstałem i poszedłem do łazienki. Nie miałem ochoty patrzeć w lustro, ale spojrzałem. Zobaczyłem na swojej twarzy przygnębienie i wyraz rezygnacji. Wielki ciemne wory pod oczami, pod małymi, tchórzliwymi oczkami, jak u szczura, kurwa, schwytanego przez kota. Moja skóra wyglądała tak, jakby przestała się starać. Jakby była zdegustowana tym, że należy do mnie. Brwi zwisały mi na oczy; poskręcane, szalone; brwi szaleńca. Straszne. Wyglądałem obrzydliwie. I nawet nie czułem potrzeby wypróżniania się. Kiszki miałem zatkane. Poszedłem do kibla, żeby się odlać. Celowałem dobrze ale struga moczu trysnęła krzywo, na posadzkę. Zmieniłem nieco kierunek i wtedy obszczałem deskę klozetową, bo zapomniałem ją podnieść. Urwałem trochę papieru toaletowego i wytarłem posadzkę. Potem deskę. Wyrzuciłem papier do klozetu i spuściłem wodę. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem kocie gówna na dachu sąsiedniego budynku. Podszedłem do umywali, wziąłem szczoteczkę do zębów i ścisnąłem tubkę. Za mocno. Zbyt długi kawałek zielonej pasty ześlizgnął się leniwie ze szczoteczki i spadł do umywalki. Wyglądał jak zielona glista. Podniosłem go palcem, rozsmarowałem po szczoteczce i zacząłem czyścić zęby. Zęby. Co to za paskudne ustrojstwa. Ale jakoś musimy jeść. Jemy i jemy. Jesteśmy obrzydliwi, skazani na swoją nędzna egzystencję. Jemy, pierdzimy, drapiemy się uśmiechamy i obchodzimy święta.
Umysłem zęby i wróciłem do łóżka. Brakowało mi ikry, wigoru. Czułem się jak pinezka, kawał linoleum.
Postanowiłem zostać w łóżku do południa. Może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze. Może jak wstanę w południe, będę lepiej wyglądał i lepiej się czuł. Znałem jednego gościa, który nie srał całymi tygodniami. Wreszcie go rozerwało. Poważnie. Brzuch mu pękł i gówno trysnęło na boki.
Zadzwonił telefon. Nie zareagowałem. Rano nigdy nie podnoszę słuchawki. Po 5 dzwonkach telefon zamilkł. I dobrze. Byłem sam ze sobą. I chociaż wyglądałem ohydnie, wolałem być ze sobą niż z kimś innym, z kimkolwiek innym; wolałem, żeby cała ludzkość stawała na głowie i odstawiała inne żałosne numery jak najdalej ode mnie. Zakryłem się po szyję i czekałem. (Charles Bukowski, Szmira, Noir Sur Blanc, Warszwa 2002, str. 88-90)
Co do mnie, to muszę stwierdzić, że jestem dziś chodzącą fabryką cuchnących pierdów. Jestem zaginioną mobilną wytwórnią biologicznej broni masowego rażenia. Jestem spełnieniem snów Saddama o wunderwaffe, która rozpieprzy syjonistyczne pułki. Jestem ucieleśnionym wyobrażeniem Busha i Powella o potędze BAASistowskiego Iraku. Mój przepis na sukces to pięć piw, 4 jajka sadzone, pół paczki chipsów „Chakalaka”, 70 dag fasolki szparagowej, tuńczyk w zalewie majonez + curry…Mówię wam – trzymam w szachu cały dom. Nawet okoliczne muchy dwa razy się zastanawiają zanim wlecą do mojego mieszkanka, a hieny w praskim zoo nerwowo chodzą w swoich klatkach. Ich nozdrza pożądliwie kierują się na północny zachód…Od nostalgii za dobrym papu aż szklą im się oczka…Ciche wycie rozpływa się w parnej, cieżkiej nocy.