wtorek, 29 września 2009

Historia Pewnego Sampla II

Bohaterem drugiego odcinka „Historii Pewnego Sampla” jest właściciel głosu Chefa z „South Parku” – Isaac Hayes. Ten zmarły przed rokiem znany piosenkarz i kompozytor soulowo-funkowy miał swoim dorobku sporo udanych albumów, w tym również z muzyką filmową. Właśnie w tej części jego dyskografii znajduje się płyta z muzyką do „Shaft’u” – dzieła kina blaxploitation. Pisząc „dzieła”, mam na myśli fakt, że jest to film lepszy niż inne z tego gatunku (na przykład omawiane tydzień temu „Superfly”). „Shaft” nie zalatuje tak ostro klasą B i nawet…jego fabuła może okazać się na tyle porywająca, że obejrzymy go nie tyle dla śmiechu, co chcąc ujrzeć rozwiązanie akcji. Tym, którzy jeszcze tego filmu nie widzieli, piszę: nie zrażajcie się początkiem, kiedy to w Richard Roundtree, grający tytułowego porucznika Shafta, przemierza Nowy Jork z miną faceta, który chce swoim wzrokiem zabić pół miasta, promieniując twardzielstwem niczym Bronisław Cieślak. Przeczekanie tej dłużyzny - Roundtree idzie…idzie i…idzie - umila nam właśnie kawałek Hayes’a, doskonały w swej funkowej miejskości. To duch tamtej epoki „zapisany dźwiękiem”. Majstersztyk. Niestety, jak wielu artystów, Hayes także miał kłopoty z utrzymaniem wysokiej formy. W trzy lata po „Shafcie” stworzył soundtrack do filmu „Though Guys”, w którym sam wystąpił. Z resztą, w doborowym towarzystwie, bo u boku Lino Ventury, znanego z filmów gangsterskich J.P. Melville’a z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Mimo wyciągnięcia z lamusa europejskiej gwiazdy, „Though guys” nie okazał się hitem. Taśma filmowa została zapomniana, a muzyka Hayesa żyje własnym życiem przetwarzana przez kolejnych rapowych producentów.
Przebojem z omawianej płyty, okazał się kawałek „Hung up on my baby” – utworek niezwykle przyjemny, z „relaksującą” gitarą i wspaniale zaaranżowanymi „dęciakami”. Hayes wzniósł się w nim na wyżyny kompozytorskich możliwości – zdecydowanie najlepszy track z „Though guys”!!!



Pierwszym, znanym mi, użytkownikiem tego sampla był Scarface z Geto Boys. Skorzystał z niego tworząc „Mind playin’ tricks on me” na album „We can’t be stopped” z 1991 roku. Jego produkcja okazała się genialna – singiel okupował listy przebojów obsypano go wieloma nagrodami. Jest najbardziej rozpoznawalnym utworem chłopaków z Houston.



Drugim był QD III, syn Quincy Jonesa. Na początku lat dziewięćdziesiątych QD był jednym z wyróżniających się „gangsterskich” bitmejkerów. Gitary z „Hung up on my baby” wykorzystał w „You know how we do it” z płyty „Leathal injection” Ice Cube'a. Przyznacie, że zrobił to dobrze. Tytułem dygresji, podobno w owym czasie QD szkolił w swoim rzemiośle Alchemista. Nie wydaje wam się, że uczeń NIE przerósł mistrza?



Producentami trzeciego z bitów był prapolski duet Majki & Korzeń. Fragment z „Hung up on my baby” wykorzystano w „Bez umiaru” z niezapomnianej, polskiej rap-płyty „Minuty” zespołu Stare Miasto.

sobota, 19 września 2009

Historia Pewnego Sampla I

Drodzy Afrosłowianie! W związku z nadmiarem pomysłów w mojej zakatarzonej łepetynie postanowiłem otworzyć dziś nowy cykl postów zatytułowany „Historia pewnego sampla”. Chciałbym w nim zaprezentować jak różni producenci rapowi obchodzą się z tym samym samplem. Będziecie mieli okazję posłuchać, jakie są różnice w ustawieniu bębnów i basów oraz jak kształtowały się flow’y poszczególnych MC w stosunku tej samej „próbki”. Co więcej, będziecie mogli także prześledzić jak w poszczególnych okresach historii hip-hopu zmieniał się sposób wykorzystania tego samego fragmentu. A jeśli jesteście ambitni, to możecie również rozważać czy na obróbkę sampla wpływało pochodzenie etniczne bądź społeczne producenta, a nawet szerokość geograficzna pod którą mieszka. Ponadto ten cykl ma być pretekstem do czaso-muzycznej podróży ku źródłom wszelkich sampli, czyli do jazzu, funku, r’n’b, soulu czy afrobeatu; powrotu do twórców wielkich, takich jak Fela Kuti, John Coltrane czy James Brown, i tych mniejszych, których dokonania zginęły w mrokach ludzkiej pamięci nie wchodząc do kanonu dzieł klasycznych, jak The Three Sounds, Lee Morgan czy The O-Jays. Podsumowując, chcę pokazać jak w arcyeklektycznym ruchu zwanym hip-hop połączyło się wiele muzycznych epok zmiksowanych w jeden, całkowicie nowy, postmodernistyczny twór.
Na początek chciałem wydobyć na światło dzienne Curtisa Mayfielda – gwiazdę soulu z lat 70-tych. – i jego piosenkę pt.„Hard Times” z albumu „There’s no place like America today” z 1975 roku. Rzeczony utwór powstał trzy lata po największym sukcesie Mayfielda, czyli ścieżce dźwiękowej do filmu blaxploitation „Superfly”, zawierającej takie hity jak „Superfly”, „Freddie’s dead” oraz „Pusherman”. Na niej słyszymy, że Mayfield jest nie tylko zdolnym piosenkarzem, ale przede wszystkim doskonałym aranżerem. Na kształt płyty bardzo dobrze wpłynęła pewna mroczność i miejska twardość wymuszona przez klimat filmu. Getto, dilerzy, kokaina, heroina i walka na pięści w gęstym od spalin nowojorskim uptown – muzyk nie mógł do takiej atmosferki podgrywać niczego co przypominałoby jego pozostałe płyty. Nie była to kolejna słodziutka jak torcik bezowy z lukrem i karmelem płyteczka, jak „Curtis”, „Roots” czy „Love”, gdzie w każdym kawałku wzdychał do jakiejś lubej, wyśpiewując całą gamę uczuć nie dających zmrużyć oka nocą rozedrganemu miłością podmiotowi lirycznemu. Przemiana z dworskiego minstrela w ulicznego barda zdecydowanie mu się opłaciła. Jego album zajął pierwsze miejsce listy Billboardu na miesiąc, a dwa single z tej płyty utrzymywały się w czołówce rankingów przez niemal rok.
Płyta „There’s no place like America today” jest stylistycznie bliższa „Superfly”. Brak na niej przesłodzonych kawałeczków o miłości, które momentalnie zalepiały słodkim miodkiem moje uszka odstraszając mnie skutecznie od jego pierwszych płyt. Natomiast na pierwszy rzut ucha wyczułem, że jest od swojej wielkiej poprzedniczki z 1972 roku mniej dynamiczna, „chropowata” i społecznie zaangażowana. Przeważają na niej utwory spokojne, wręcz relaksujące, pozbawione przy tym wszelkich symptomów muzyki obojętnej, takiej jak kotleciarski jazz czy klubowy chill out. Charakterystyczny głos Mayfielda - wspierany delikatnie przez gitarę elektryczną, rhodesy oraz boską sekcje rytmiczną, której wysiłki urozmaicają krótkie, acz treściwe, ozdobniki na kongach – łagodzi zdenerwowanie, wywołując nawet chęć na oszczędny ruchowo taniec. Zdecydowanie polecam wam kawałki „Billy Jack”, „Blue Monday People”, „Hard Times” no i oczywiście „So in love” – singiel, który wywindował ten album na szczyty list 34 lata temu.




Z wybranych przeze mnie producentów pierwszy użył tego sampla etatowy producent wytwórni Rap-a-Lot N.O. Joe (alias Joseph Johnson). Bit został wykorzystany na płycie „Till death do us part” legendarnego zespołu gangsta z Houston, Geto Boys, w kawałku „Murder after midnight” (marzec 1993 r.).




Drudzy sampel z „Hard times” wykorzystali Poor Righteous Teachers na albumie „Black business” (październik 1993 r.) w „Rich mon time”.




Trzecim użytkownikiem tego sampla był Dominic „Domino” Siguenza – naczelny producent, pochodzącej z Oakland, supergrupy Hieroglyphics. Wykorzystał mayfieldowski motyw w bicie do „Fallow the funk” z płyty „Fear itself” Casuala (1994 rok).





Czwartym wielbicielem „Hard times” jest człowiek legenda, człowiek instytucja – aktor, producent, raper i biznesmen – RZA alias Bobby Digital. Omawianego tu sampla użył w utworze „Cakes” ze ścieżki dźwiękowej do filmu „Ghost dog” (1999 rok). W dodatku całkiem umiejętnie do niego zarymował do spółki z Kool G Rapem.



Która wersja podoba się wam najbardziej? Odsyłam do komentarzy.

czwartek, 17 września 2009

Janion, Powstanie, Klęska. Przeciw polskiej mitomanii.



Kiedyś uważałem Marię Janion za „mistrza Yodę” wszystkich polskich feministek wraz z ich całym „tęczowym” otoczeniem. Potem przeczytałem „Niesamowitą Słowiańszczyznę” i przeszedłem na jej „stronę mocy” – a dokładniej – stałem się wielbicielem jej książek a nie działalności w ruchu, z którego postulatami nie zupełnie się zgadzam. Całkowicie uwiodła mnie swoimi wywodami o Polakach jako narodzie postkolonialnym. Mieliśmy być, streszczając jej wywody, systematycznie dominowani kulturowo przez Zachodnią Europę od X wieku. Podboju naszych słowiańskich mózgów mieli dokonywać księża i mnisi z Zachodu z olbrzymią pomocą naszych możnych. Lud państwa Polan jednak niechętnie poddawał się tym zabiegom, niekiedy silnie występując przeciwko nowej wierze – spójrzmy na chociażby na powstanie Masława z 1037 roku. Tenże mazowiecki możny stanął na czele pogan przeciwstawiających się arcychrześcijańskim Piastom. Taka jest wersja podręcznikowa. Jednakże uczona podejrzewa, że Masława uważano za szczególnie niebezpiecznego buntownika nie dlatego, że stał na czele pogan, ale polskich chrześcijan obrządku wschodniego – naszego SŁOWIAŃSKIEGO. Przyznacie, że takich wyskoków całkowicie delegitymizujących „boską władzę” z Rzymu Kazimierz Odnowiciel i jego entourage nie mogli tolerować. Ciekaw jestem co by było gdyby Masław wygrał (oczywiście, jeśli teza o istnieniu polskiego obrządku chrześcijańskiego jest prawdziwa)? Mielibyśmy własną cerkiew z metropolią w Płocku? Starożytny mazowiecki Serock byłby stolicą kraju? A Mazowsze dostałoby wcześniej należny mu status PRIMUS INTER PARES regionów Polski (wiadomo!). Aż włos się jeży od takich rozważań.
Mnie jednak wciąż fascynują pozostałości pogaństwa w kulturze niewolniczo-pańszczyźnianej wsi polskiej. Na przykład dziady – polska wersja brazylijskiej Makumby czy Voodoo - które odprawiane były aż do XIX wieku, nie wyplenione przez księży i dziedziców. W swojej książce Maria Janion pokazuje więcej przypadków takich reliktów rdzennej słowiańszczyzny, które trwały w kulturze chłopów. Wskazuje również sposoby w jaki ten system mentalnej opresji ukształtował naszą kulturę – skąd w niej tyle kompleksów i niepewność własnej wartości kamuflowanej frazesami o „moralnych zwycięstwach” i nieustannym „chwalebnym męczeństwie”. Nie napiszę o „Niesamowitej Słowiańszczyźnie” ani słowa – jest to wiwisekcja polskiej duszy i mentalności z którą trzeba się koniecznie zapoznać. Jeśli nie po to by lepiej poznać swój kraj i jego dzieje, to po to by móc polemizować z myślą pani Janion.
Znów zacząłem od tyłu, a właściwie z boku. Bo nie o tej części dorobku pani profesor chciałem pisać. Zamierzałem skupić się na wywiadzie jako udzieliła niedawno Wyborczej. Nawiązując do jednej z jej wypowiedzi dotyczących mitu Powstania Warszawskiego, mnie w tym całym kramie symboli także kłuje w oczy pomnik Małego Powstańca. Fotografie dzieci-bojowników w hełmach z opaskami AK kojarzą mi się ze współczesnymi zdjęciami z Gazy, na których sześcioletni hamasowcy, „hodowani” by wysadzić się za wolność i Allaha, paradują w zielonych opaskach z „kawasznikowami” w dłoniach. W sierpniu i wrześniu 1944 roku powstańcy „walili głową w mur” tak samo jak Hamas od 20 lat w Palestynie. Ruszyli bez koniecznego uzbrojenia na wyćwiczone w boju oddziały niemieckie jak wojownicy Szaka Zulu z dzidami na armie kolonialne witające ich seriami z karabinu Maxim. Dlaczego ktoś na to pozwolił? Dlaczego wciąż w Polsce czci się nieodpowiedzialnych desperatów, wmawiając wszystkim, że byli to „bojownicy o honor”? Bo „tanio skóry nie sprzedali”? Mam ich szanować tylko dlatego, że mieli odwagę wziąć broń i strzelać porwani jakimś nieracjonalnym patriotycznym szaleństwem? Mam zapomnieć, że przez nich zginęło ćwierć miliona ludzi i niemal cała miejska infrastruktura została obrócona w perzynę? NIGDY! Tak jak nie powinno się zapomnieć tego, że w powstaniu brały czynny udział dzieci, ponosząc wszystkie koszty nierozważnych decyzji liderów politycznych pokolenia swoich rodziców. Liderów, którzy liczyli na pomoc Stalina w pokonaniu Niemców w Warszawie. Liderów oczekujących pomocy od Anglików i Amerykanów, którzy sprzedali ich wcześniej przy „zielonym stoliku” w Jałcie i Teheranie. Liderów, którzy chętnie oddali kilkaset tysięcy polskich żołnierzy w ręce alianckiego dowództwa. Żołnierze ci wyzwalali Anglię, Francję, Włochy, obficie ginąc w operacjach tak udanych jak lądowanie w Arnhem. Anglicy i Francuzi traktowali naszych żołnierzy jak swoje oddziały kolonialne złożone z Senegalczyków czy Sikhów, czyli jako „armatnie mięsko” (patrz casus Monte Cassino). Co ta cała sanacyjno-endecka elitka uzyskała dla nich w zamian? Nic. „Profesjonalni” politycy dali się wodzić za nos do samego końca uzyskując kolejno: zburzenie Warszawy, nadmiar polskich cywilnych i wojskowych ofiar wojny, wykluczenie Polaków z parady zwycięstwa w Londynie („…żeby nie drażnić Stalina…”), oddanie kraju w ręce „spadochroniarzy” z Moskwy na ponad 40 lat, niemal całkowite zapomnienie zasług Polaków na Zachodzie (przy czym wielu tamtejszych mieszkańców myśli, że to My wznieśliśmy obozy koncentracyjne!), Eldo wytatuował sobie Małego Powstańca na ramieniu...
Uff! Parafrazując powiedzenie mojego kumpla Piotrusia, chyba przesadnie „zadumałem się nad losem biednej Ojczyzny”. Dałem się porwać mojemu indywidualnemu patriotyzmowi i, co gorsza, momentami logice. To frustracje szczere, z których jestem gotów się tłumaczyć, gdy tylko ktoś mnie będzie o to nagabywał. Także piszcie. One Love dla wszystkich RACJONALNYCH PATRIOTÓW!

Aha!Oto link:

Przygoda (prawie) na Mariensztacie




Przeszukując niedawno Youtube’a natrafiłem na teledyski Geto Boys. Mam do tej grupy sentyment, ponieważ ich album „The Resurrection” nabyłem jako jeden z pierwszych w mojej kolekcji. Kupiłem go w nieistniejącym już sklepie „Digital” na Smolnej w WWA razem z „Muse Sick-n-Hour Mess Age” Public Enemy. Ale zanim doszło do kupna sporo się z Jankiem namęczyliśmy. Musieliśmy przyjąć jakieś kryteria selekcji, a nie znaliśmy się wtedy zupełnie na rapie. Obaj mieliśmy zbyt krótko „kablówki” by wpatrując się w telewizje muzyczne wbijać sobie do głowy obco brzmiące nazwy, takie jak „Kool G Rap” czy „Digital Underground”. Cała moja wiedza o tej muzyce ograniczała się do Cypress Hilla, Wzgórza Ya-Pa 3 i tego co mój ziomek z klasy, Wojtek, dowiedział się od swojego starszego brata, który z kolei dowiedział się czegoś tam od swoich kuzynów z Warszawy, którzy…Wsłuchiwanie się w „echo echa”, czerpanie wiedzy z obrosłej naroślami przeinaczeń wieści gminnej, nie dawało mi żadnych pewnych informacji. Moim drugim źródłem rap-wieści, przy czym równie nieprzydatnym, była telewizja publiczna. Pamiętam jak na „Dwójce” usłyszałem „Mistadobalina” Dela, „Shot’em down” Public Enemy, czy „Jump” duetu Kris Kross. Nic mi jednak to nie pomagało latem 96 roku. Usłyszałem je po razie i nigdy nie zapisywałem nazwy wykonawcy (dopiero dziś, mając rap-wiedzę, mogę przyporządkować nazwy zespołów i tytuły piosenek, które wtedy słyszałem i jakoś zapamiętałem, zapewne pod wpływem silnych emocji, jakie we mnie wywoływały). W „Digitalu” byliśmy z Jankiem pośród paru rzędów półek z kasetami NIE POSEGREGOWANYMI w sektory z poszczególnymi rodzajami muzyki. Istniał tylko podział na muzykę polską i zagraniczną. Co tu wybrać jak nie wiem nic oprócz tego, że kocham rap? Rozegraliśmy to z Jankiem prosto. Szukaliśmy okładek na których były jakieś symbole przemocy i śmierci (pistolety, czaszki itp.), Murzyni i nalepka „Parental Advisory Explicit Lyrics”. Podziałało. Na okładce kasety Public Enemy były czaszki, pistolet i nalepka „PAEL”, na Geto Boysach (sama nazwa wydała nam się „szałowo rapowa”) były trzy trumny, czarno-białe zdjęcia zaniedbanych kamienic, napis à la gotyckim pismem i oczywiście wymieniony wyżej znaczek. Pamiętam również, że przeszukując kasety natrafiłem na E-rotic z ich cyckwaną okładką…no i „Firing Squad” M.O.P, których płyty wtedy nie wybrałem i teraz trochę tego żałuję (nie dziwcie się, że aż tyle wspomnień zachowało się w mojej pamięci – „Mały Chłopiec” wyprawił się do „wielkiego miasta” i zobaczył „wielki sklep” z mnóstwem muzyki).
Tamtego dnia kupiłem kasety grup z przeciwstawnych ideologicznie obozów. Public Enemy to anty-gangsta Czarni nacjonaliści z Nowego Yorku. Geto Boys to gangsta z Houston. Jedyne co ich łączy to kolor skóry i podobny czas debiutu na scenie w połowie lat osiemdziesiątych. 13 lat temu było mi to zupełnie obojętne, bo nie bardzo rozumiałem „o co się chłopakom rozchodzi”. Teraz wiem o czym są ich teksty ale, kto wie, może i dziś dokonałbym tego samego wyboru. W końcu nadal liczy się tylko to, żeby bit był dobry, MC miał ciekawy flow, a teksty i ideologie pozostają na planie dalszym (przynajmniej jeśli chodzi o płyty z amerykańskiego podwórka).
Epilog: „Digital” już od dawna nie istnieje, Geto Boys się rozpadli, Public Enemy robi coraz gorsze albumy, Janek jest art directorem i połową Bitnix, E-rotic się rozpadło, Wojtek ma rodzinę i mieszka w „wielkim mieście”, „Mały Chłopiec” wie więcej o rapie…a kasetę Geto Boys ukradł mu jakiś chłopo-robotniczy znajomek z Pionek w dwa-trzy lata po jej kupnie (razem z kasetami Naughty by Nature „Povery’s Paradise” i „Same as It Ever Was” House of Pain).











'Give It Up' by Public Enemy
'Give It Up' by Public Enemy


'So Whatcha Gonna Do Now' by Public Enemy
'So Whatcha Gonna Do Now' by Public Enemy

wtorek, 1 września 2009

Gank Move i Masta

Nie było mnie dłuuugo. Powracam z gangsta rapem – starym i dobrym, ma się rozumieć. Przedstawiam zatem Gank Move. Oto dwóch panów z Detroit, których zainspirowali raperzy z East Oakland i Compton. O ile trzeba przyznać, że singiel „Real Niggas & O.G's” jest całkiem dopracowany - dopsze buja - to cały album, „Come Into My Word”, prezentuje się bardzo słabo. Dałbym 2 punkty na 10, ponieważ, oprócz wyżej wspomnianego kawałka, jest tu tylko jeden średni trak. A reszta to tandeta – producencki głód i mizeria. I mam odpowiedź dlaczego skończyli karierę. Niemniej jednak szacunek za jeden dobry strzał!



A na „drugą nóżkę” legendarny Masta Ace - również zainfekowany brzmieniem z East Oak: