środa, 14 kwietnia 2010

Historia pewnego sampla XII

Po długiej przerwie spowodowanej zniechęceniem autora bloga do muzyki powracam. A wraz ze mną powraca motyw, który bez trudu rozpozna każdy, kto choć otarł się o polski rap. Na początek jednak, jak nakazuje tradycja, wstęp o źródle.
Mamy w Polsce dwóch skrzypków jazzowych na światowym poziomie. Pierwszym jest Michał Urbaniak. Wybitny instrumentalista, a do tego świetny kompozytor i aranżer, który w swoim umiłowaniu do eksperymentów i gadżetów dorównuje - i tu nie bójmy się porównań – Milesowi Davisowi i Herbie’mu Hancockowi. Znany jest głównie dzięki swoim sukcesom w Stanach. W przeciwieństwie do niego, skrzypek numer dwa wybrał karierę w kraju. Nazywa się Krzesimir Dębski. Z Urbaniakiem łączy go – oprócz gry na tym samym instrumencie – to, że także był w pierwszej dziesiątce najlepszych skrzypków jazzowych magazynu „Down Beat” i komponował muzykę filmową. Na tym podobieństwa się kończą. Wybrali różne drogi. Urbaniak od dziecka chciał grać jazz, grał jazz i będzie grać jazz. Dębski grał jazz i funk tylko na początku swojej kariery. Później robił już wszystko byle nie to. Wymienię tylko ważniejsze punkty jego CV: występował z kabaretem Tey, współpracował z Teatrem Ósmego Dnia, nagrywał z Charlesem Tolliverem (trębaczem znanym z zespołu Jackie’go McLeana); pisał piosenki dla Edyty Górniak, Rynkowskiego, Kayah, Sojki, Szcześniaka, a nawet Zdzisławy Sośnickiej (też czasem samplowanej, więc może się kiedyś tu pojawić). Komponował także muzykę symfoniczną w ilości takiej, że nie podejmę się wszystkiego tu wynotować. Dużą część jego dokonań stanowi muzyka do filmów („Kingsajz”, „Deja Vu”, „W pustyni i w puszczy”, a nawet „Ranczo Wikowyje”), seriali („Janka” z młodą Agnieszką Krukówną, no i „Ranczo”) i sztuk teatralnych. Próbował sił w projektach niszowych i na wskroś komercyjnych – od aranżowania partii smyczkowych i dyrygowania orkiestrami symfonicznymi do współtworzenia piosenki z serialu „Klan”. Różnorodność i bogactwo jego dorobku artystycznego robi wrażenie. Mnie interesuje głównie zapomniany okres działalności Dębskiego z lat osiemdziesiątych, kiedy stał na czele zespołu String Connection. Formację tę utworzył w 1981 roku w Poznaniu. Ich pierwszą płytę – „Workoholic” – wydała wytwórnia Poljazz w rok później (na pewno wytłoczono ją w moich Pionkach…). Trzon zespołu stanowili Krzysztof Ścierański (bass), Andrzej Olejniczak (saksofony), Zbigniew Lewandowski (perkusja) i Janusz Skowron (klawisze). Każdy z nich to postać legendarna w małym polskim jazzowym światku. Słuchając niektórych (bo nie mam dostępu do pełnego albumu) utworów z „Workoholic” muszę powiedzieć, że ma to swoje pełne uzasadnienie. „Bokra” to czyste disco – styl identyczny jak w Stanach na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, jak na płytach Eddie’go Hendersona i Hancocka nagranych po 1976 roku. Aranżacja genialna – żadnej nudy, dużo zmian rytmu, wspaniałych detali i genialne solówki. Noga sama chodzi – pozwólcie, że posłużę się wyświechtanym sloganem. I zwróćcie uwagę na ten bass – Ścierański wymiata. Następny kawałek to „Cantabile in h-mol”. To już czysto typowa polska odmiana smooth jazzu. Ballada liryczna, słodziutka, a przy tym pełna smutku i zadumy. Można spokojnie napisać do tego tekst o nieszczęśliwej miłości, odrzuceniu i gapieniu się w księżyc. Ci co znają pierwsza płytę Molesty wiedzą, że DJ Volt zsamplował pianino z początku tego kawałka w podkładzie do „Armageddonu”. Z resztą ten sam producent upodobał sobie także tytułowy utwór String Connection z tego samego albumu, „Workoholic”. Też dobrze buja, choć nie jest tak szybki jak „Bokra”. Nie powstydziłaby się go żadna gwiazda zza Atlantyku. To europejski hit w amerykańskim stylu na miarę „Pick up the pieces” Average White Band.

Posłuchajcie jak Volt dostosował go swoich potrzeb w bicie do „Się żyje” na „Skandalu” Molesty.

Co ciekawe, niemal tej samej próbki użył Thes One – główny autor charakterystycznego, analogowego, brzmienia formacji People Under The Stairs (PUTS) – w bicie do „80 blocks from Silverlake” z albumu „Carried Away” . I tak jak Volt zrobił hit. Z głównego motywu „Workoholic” każdy rap-producent zrobiłby szlagier. Jednak dla PUTSów – duetu z LA – takie osiągnięcia nie są niczym wyjątkowym, gdyż nagrywają same dobre płyty (może z wyjątkiem „Fun DMC”). Zarówno Thes One jak i Double K są mistrzami w wyszukiwaniu sampli, ich umiejętnym loopowaniu i doprawianiu perkusją tudzież basem. Na tej płaszczyźnie są takimi Beatnuts Zachodniego Wybrzeża. Z tą różnicą, że stronią od syntetycznych dźwięków, smutnych tekstów o życiu getta, twardzielstwa a la Compton, „cykaczy”, piszczałek, kobiecych wokali, gościnnych MC i kręcenia teledysków. Tych zasad trzymają się kurczowo i zanosi się by z nich zrezygnowali. Dlatego też marnie wróżę ich komercyjnej przyszłości i cieszę się, że – używając zwrotu złotoustego Aleksandra K. - „nie idą tą drogą”. „Carried away” jest świadectwem ich wysokiej formy. Sugeruję skoncentrować się na kawałkach „Come on, let’s get high”, „Hit the top”, „Down in LA”, „Carried away” i „My boy D”. Unikajcie utworu „Beer”, bo to taki zgagotwórczy „Beer”, taki amerykański „Żubr”.

Oto reszta utworów wymieniona w tekście. Polecam wszystkie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz